sobota, 5 czerwca 2010

Lowcom przygod daje dobra rade, wbij sie w miejski ruch swym jednosladem.



Chec poznania i oodkrycia czegos nowego nie pozwolila nam spokojnie spedzic kolejnego dnia na bezczynnosci w Hoi An. Zachecony przez mojego holenderskiego kolege postanowilem sie przemoc i w koncu dosiasc jednoslada. Jako, ze moje wczesniejsze doswiadczenia nie byly zbyt pomyslne przez cala podroz raczej nie bylem skory do tej formy podrozy, ale jak to sie mowi raz kozie smierc wiec decyzja zapadla.
Rano predkie sniadanie i juz dosiadamy 2 sporej, jak na skutery, wielkosci yamahy. Naszym celem jest odnalezienie China Beach, rzekomo jednej z ladniejszych wzdloz wietnamskiego wybrzeza. Szybko wyjezdzamy z miasta wyostrzajac uwage aby odnalezc sie w chaosie ruchu drogowego. Za chwile jedziemy juz dwupasmowa droga szybkiego ruchu, gdzie w zasadzie skala przyjeta przeze mnie wczesniej odnosnie procentowego udzialu pojazdow na drodze potwierdza sie. Na trasie praktycznie same motocykle co znacznie poprawia komfort jazdy. Po kilku kilometrach mijamy wielkie resorty turystyczne, wygladajace na gorna polke cenowa, jednak zdecydowanie nie odnajduje sie w tym klimacie wakacji wiec podziwiam tylko ogrom budowli.
Po okolo pol godziny nieoczekiwanie jestesmy juz w Danang, 4 co do wielkosci miescie Wietnamu. Wlasciwie na jego obrzezach, mijajac piekna plaze, nastepnie zatoke rybacka kierujemy sie do wyrastajacego bialego monumentu na wzgorzu przedstawiajacego jakas postac. Na miejscu okazuje sie, ze to swiezo wybudowana swiatynia, trwaja jeszcze prace wykonczeniowe. Wielki posag to jakas postac sakralna, przepraszam za ignoranctwo, ale nie orientuje sie jaka :) Jakkolwiek, jej rozmiar robi wrazenie, jak i widok rozciagajacy sie na wybrzeze i miasto. W baku robi sie pusto wiec kierujemy sie w strone Danang. Tam calkiem przypadkowo przezywamy najlepsza przygode z calej jazdy. Po zatankowaniu probujac znalezc droge wyjazdu z miasta, docieramy do najbardziej ruchliwego skrzyzowania w miescie (tak przynajmniej wygladala to z mojej perspektywy). Co gorsza nie bylo juz odwrotu, a sygnalizacja swietlna raczej nie byla wyznacznikiem porzadku ruchu. Postepujac za przykladem lokalesow, uzywam klaksonu ile sie da i jade. Pojazdy nacieraja z kazdej strony mijajac sie na srodku skrzyzowania zasada kto ma bardziej glosny klakson, lub po prostu nie zatrzymujac sie jada do przodu. O dziwo bez wiekszych problemow udaje mi sie wyjechac z tego zawirowania i jedziemy przez most. Trzymam sie prawej strony jezdni, dajac sie mijac wszystkim chetnym do szybszej jazdy, smieje sie do siebie patrzac na ogrom kierowcow przede mna i za mna. Jeszcze tylko mniejj oblegane rondo i jestesmy z powrotem przy plazy. Na koniec wycieczki odwiedzamy Marble Mountains, sluzace jako surowiec do produkcji duzych i ciezkich rzezb. Cala wioska dookola trudni sie wylacznie tym, a same wzgorza to standardowo swiatynie, kilka dobrych punktow widokowych i jaskinia swietnie zaaranzowana dymem z kadzidel, przez ktory przenika wpadajace przez otwory w sklepieniu swiatlo.
Spaleni sloncem wracamy do Hoi An zeby odpoczac przed kolejna dluga podroza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz