środa, 28 kwietnia 2010

Imprezowicze chetnie tutaj przybeda, dla mnie Vang Vieng pozostaje legenda...



Po raz czwarty zabieram sie do rozpoczecia tego posta, ale miejsce w ktorym spedzilem ostatnie trzy dni jest wystarczajaco szalone zeby miec problem z opisaniem go, zdecydowanie warte tego zeby odwiedzic je drugi raz, a do tej pory smialo moge stwierdzic, ze na mapie mojej dotychczasowej wycieczki stalo sie numerem jeden !

Mowa tu o Vang Vieng usytuowanym na polnoc od stolicy Vientiane na tej powolnej drodze prowadzacej do Luang Prabang, w ktorym znajduje sie obecnie.
Do odwiedzenia Vang Vieng zmotywowala mnie szansa sprobowania tzw. tubingu czyli, jak sie pozniej okazalo, najwolniejszego mozliwego przemierzenia rzeki, polegajacego na splywie w dentce od kola.

Dalsza czesc tekstu nie tak latwo skonczyc w tym niesamowicie relaxujacym kraju, gdyz polaczenia z globalna siecia zwana internetem daja wiele do zyczenia.

No, ale bylo to tak. Wysiadajac z autobusu w Vang Vieng na poszukiwania nowego lokum udal sie ze mna Jason -jak sam o sobie mowi kolezka z Hong Kongu. Juz tego samego dnia postanowilismy sprawdzic co dzieje sie w miescinie. Jej podporzadkowanie oczekiwaniom zachodnich turystow przeszlo moje wyobrazenia. Przydrozne stoiska z sandwichami, resturacje wyswietlajace amerykanskie seriale w tym popularny "friends" i w koncu klubowe "naganiaczki" kierujace kazdego przechodnia do, jak sie pozniej okazalo, powszechnie znanego i popularnego tu Bucket Baru, czyli po prostu baru wiaderko :) Krotki spacer ulica miedzy mniej lub bardziej pijanymi, czesto skapa ubranymi imprezowiczami swiezo przybylymi z tubingu, przejscie przez chustajacy sie most nad rzeczka i jest. Bar otoczony rustykalnymi wiatami z bambusa, oswietlony swiatelkami choinkowymi oraz podesty do tanczenia umiejscowione posrodku.
Najwiekszym hitem baru sa oczywiscie wiaderka lokalnej whisky z cola, ktore kazdy za darmo moze wypic miedzy 20:30-21:30, pozniej taka przyjemnosc kosztuje 10 000 kip (ok. 1$) do 22, nastepnie 20 000 kip do 24 i 30 000 kip po polnocy. Barmani to glownie brytyjczycy co tez ma swoj wplyw na klimat muzyczny rodem z angielskich klubow. Poza powszechnie znanymi hitami mozna czesto uslyszec dub step czy drum'n'bass, a calosc tworzy w moich oczach calkiem surrealistyczna kompozycje.

Po kilku wiaderkach i paru godzinach snu, pryszedl czas odkryc uroki tubingu. Zaopatrzeni w detki zostalismy zawiezieni na poczatek splywu. Tam po obu stronach rzeki usytowane zostaly bary, probujace przyciagnac do siebie glosna muzyka nakladajaca sie na siebie co tworzy raczej slaby efekt. Poza tym ktorys z barow wpadl kiedys na wybudowanie wiezy z mozliwoscia zjazdu na linie z zeskokiem do wody, co oczywiscie podchwycila reszta miejsc wiec wszedzie poza napiciem sie mozna zabawic sie w tarzana :) pozniej znow w dentke i powolny splyw w dol rzeki. Trase okolo 4 km z przystankami na napoje chlodzace i skoki pokonalismy w niecale 6h. O ile na poczatku jest to nie lada frajda to po zazyciu nieco adrenaliny splyw staje sie dosc monotonny, a w dodatku na pewnym etapie koncza sie bary wiec pozostaje jedynie podziwianie krajobrazu.

Wielu ludzi nie dociera tu myslac, ze to tylko rozpustne miejsce i tulaczka ulicami przesiaknietego turystami miasteczka. Nic bardziej mylnego. Wystarczy wyjechac z Vang Vieng przez most i przemierzajac atrakcyjna w widoki trase miedzy wioskami po niecalej godzinie mozna dotrzec do niebieskiej laguny obok ktorej znajduje sie jaskinia dluga na okolo 2km. Po orzezwiajacej kapieli i koniecznie wzbogaconym w latarke mozna przemierzyc ciemna otchlan gdzie nie ma ani jednego sztucznego swiatelka ani tez zadnego chodnika.

Wyjezdzajac w druga strone z miasta na rowerach nie mielismy nawet zadnego planu. Ogladajac gory, pola, wioski i lokalnych ludzi dotarlismy do punktu, w ktorym stwierdzilismy ze to juz chyba wystarczajaco daleko. Przypadkowo natrafilismy na wodna jaskinie, ktora eksplorowac mozna bylo na zasadzie poznanego juz wczesniej tubingu czyli siedzac w dentce :) Watpilem nieco w akumulator zawieszony mi na szyi i dajacy prad czolowej latarce, ale obylo sie bez porazenia pradem.

Podsumowujac, Vang Vieng to z pewnoscia miejsce stworzone przez mlodych ludzi, gdzie wsrod niesamowicie relaksujacej okolicy mozna oddac sie szalowi imprezowemu kazdej nocy, co jednak nie przeszkadza nikomu ani niczemu, gdyz kazdy moze uciec tu w spokoj i obcowanie z natura, a lokalesi z pewnoscia nie moga narzekac na brak naplywu pieniazkow.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Podejść do sprawy trzeba bez tzw. spiny, 150 km przejechałem w 4 godziny...



Kolejny raz potwierdza się reguła, że obsługa ruchu turystycznego jest bardziej rozwinięta w krajach biedniejszych. Chyba każda noclegownia jest w stanie zorganizować transport w dalsze miejsce zainteresowania dzięki czemu można oszczędzić sobie tułaczki na lokalny dworzec, na którym też dużo tańszego środka transportu znaleźć nie można.
Zgodnie z tytułem tej treści podróżowanie po Laosie trzeba potraktować ze sporą dozą relaxu, co zresztą zaraz po opuszczeniu miasta obserwować można za oknami autobusu w mijanych wioskach. Na szczęście ziemię pokrywa asfalt tworzący drogę pozostawiającą jednak wiele do życzenia w związku z czym szybka jazda jest tu średnio możliwa. Dochodzi do tego górzyste ukształtowanie terenu i tym sposobem warto uzbroić się w jakąś muzykę podczas mało pośpiesznego poruszania się w tym kraju gdzie egzotyki w każdym wydaniu zdecydowanie nie brak !

niedziela, 25 kwietnia 2010

Duzo spokoju czy niezly chaos? Od 2 dni sprawdzam jaki jest Laos...



Przejazd "mostem przyjazni", poczekalnia na odbior wizy w przerwie na lunch, lokalny busik wypchany po brzegi i jestem. Vientiane przywital mnie standardowym jak na ostatnie dni skwarem, zuchwalymi tuktukciarzami i ogolna dostepnoscia wszystkiego w poblizu.

Do hostelu dotarlem pieszo po uslyszeniu absurdalnej ceny zaproponowanej przez lokalesow. Tam za to mile zaskoczony zostalem cena hostelu czyli 50 000 kip stanowiace okolo niecale 5$ w dormitory tzw. pokoju zbiorowym.
Jako, ze pora jasnosci zblizala sie ku koncowi czym predzej opuscilem 4 sciany w poszukiwaniu wrazen. Mnostwo restauracji i innych rodzaju jadalni, lacznie z ta wygladajaca na pokoj mieszkalny ktora mozna zobaczyc w klipie, sklepy wypchane koszulkami "Lao Beer" po brzegi, guest housy i calkiem standardowy azjatycki street life, to atrakcje ktore spotkaly mnie w centrum Vientiane.
Udalo mi sie dotrzec do muzeum narodowego, ktore nie swieci swoja znamienitoscia w porownaniu z muzeami innych stolic ktore bylo mi dane odwiedzic, w tym takze naszych ojczystych. W dodatku zabroniono robic zdjec. Stadion narodowy nie umywa sie do bydgoskiej Zawiszy, a po zmroku w towarzystiwe burzy niewiele pozostalo do roboty poza zaszyciem sie w swoim lokum.
Rano, po nabytej informacji o ciekawym miejscu, szybkim tempem po sniadaniu wypozyczylem rower i ruszylem w kierunku monumentu, ktory z pewnoscia zasluzyle na uwage. Zlota swiatynia lsniaca w sloncu juz od konca ulicy wyrasta jako najwazniejszy buddyjski obiekt Laosu w centrum miasta. Zdecydowanie warte polecenia i zobaczenia. Nie chodzi tu wcale o glebokie przezycia duchowe choc na pewno i takie mozna doznac w tym miejscu kultu, tylko o sama architekture i owa zlotosc bijaca po oczach :)
Szybki powrot, zimne Lao Beer i nadjezdza srodek lokomocji w nastepne miejsce zainteresowania.
Vientiane dobre jest na 24h...

środa, 21 kwietnia 2010

Przystanek na granicy, która jest rzeką czyli Nong Khai i płynący tu Mekong.



Podwyższona ilość atakujących moskitów, chilloutowy ogródek przy rzece, sporo ludzi z zachodu i Laos po drugiej stronie rzeki -czyli żegnaj Tajlandio, przynajmniej na 6 tygodni.

Podróż tu była strasznie nużąca, a stan techniczny autobusu dużo podlejszy niż naszych wysłużonych "ogorków" spotykanych jeszcze na trasach i jeżdżących jako pksy. Po zmroku dławiący się silnik pośrodku niczego nie wróżył nic interesującego, na szczęście to nie był jego ostatni kurs i udało się dotrzeć do Udarntoni, gdzie miałem się przesiąść w kolejny autobus do Nong Khai. Niestety po 23 już nic nie jeździło, kierowcy tuk tuków i taxówek bardzo szybko wyprowadzali mnie z równowagi bełkocząc coś po tajsku i podając głupkowate sumy pieniędzy więc ułożyłem się na jednej z dworcowych ławek w celu przespania 7 godzin. I tu nagle wyrywa mnie ze snu jeden nawet nieźle władający angielszczyzną i pomimo nieuczciwej stawki jaką zaproponował godzę się na transport. Przyjmijmy, że była to taryfa nocna... Udaje znaleźć mi się tani i trochę obskurny nocleg za który płacę równowartość transportu tuk tukiem z dworca.
Rano prędka akcja u fotografa w celu wykonania zdjęć do wizy i napotykając pewnego Norwega, który po 5 miesiącach pobytu nie może wrócić do Europy przez niejaki wulkan, wsiadamy do autobusu do Nong Khai.
Na miejscu kolejny tuk tuk i ląduję w jak na razie naajprzyjemniejszym miejscu podczas dotychczasowej podróży. Do dyspozycji pokój z moskitierą nad łóżkiem, internet, rowery, restauracja na statku, yoga, masaże i niezły ogródek z widokiem na Mekong.
W oddali widać "Most Przyjaźni" łączący Tajlandię z Laosem i będący najbardziej uczęszczanym przejściem granicznym między tymi dwoma państwami. Dlatego też miastko szybko przystosowało się do zachodnich turystów, co widać już po samych cenach w barach i restauracjach oraz po miejscach specjalnie dla nich przygotowanych, gdzie można zjeść stek z frytkami lub napić się angielskiego cydera.
Świątyń buddyjskich jest także pod dostatkiem, a nawet po raz pierwszy trafiłem na lokalny rynek gdzie można zaopatrzyć się w warzywa, przyprawy, mięso i jego pochodne czy klapki, skarpetki i majtki na straganie obok :)

Tajlandię zdecydowanie określam jako kraj przyjazny turyście i cały czas czułem się jakbym wylądował gdzieś niedaleko, a bezinteresowna serdeczność ludzi jest co najmniej niewiarygodna. Nie bez powodu Tajlandia to po prostu "Kraj Uśmiechów", bo tak tu wyglądają często relacje międzyludzkie. Czas trochę bardziej oderwać się od cywilizacji i podpatrzeć z bliska proste życie ludzkie czego podobno można doświadczyć w Laosie.

Takie zabytki jaki kraj czyli park historyczny w Sukothai



Jedną z niezaprzeczalnych atrakcji przebywania w obcym kraju jest bliskie spotkanie z tamtejszą architekturą. Jeszcze lepiej jeśli jest ona starszej daty, a kiedy można zobaczyć wiele obiektów jednocześnie, a ich skupisko znalazło się na liście UNESCO to na pewno warto! Na pewno nie zawiodłem się odwiedzając park historyczny w Sukothai.

Miasto przywitało mnie już po zmroku, na szczęście udało się obyć bez taxówkarzy oszustów, od których zazwyczaj roi się w pobliżu dworców autobusowych. Dotarłem do przyjemnej miejscówki zwanej Garden House.
Rano, skoro świt czyli o 12 w południe :) kiedy słońce nie dawało żadnych szans, a jedynym chłodnym miejscem był sklep "7 eleven" (najpopularniejsza tu sieć), dotarłem do przystanku "autobusu" tzw. sawng thaew czyli pojazdu zbudowanego z szoferki bez drzwi i nieskozadaszonego wspólnego przedziału dla pasażerów z tyłu z 2 ławkami po przeciwległych stronach wzdłuż pojazdu.
Skutki nieprzespanej nocy uratował ojciec Czerwonego Byka - Czerwony Bizon czyli Krating Daeng występujący w niegazowanej formie oraz butelce jak po syropie, mający w sklepach równie wielu naśladowców jak jego zachodni syn.
Ledwo zdążyłem wysiąść z owego wehikułu i już przyatakowała mnie pani z wypożyczalni rowerów. Jak się już za chwilę okazało to ja w tym przypadku miałem szczęście, a zapożyczony przeze mnie bicykl, mimo roztapiającego upału, okazał się nie byle jakim sprzymierzeńcem.
Park historyczny w Sukothai podzielony jest na 3 części, na których obrębie można podziwiać lepiej i gorzej zachowane świątynie tzw. Wat'y. Ich starość można szacować na XII- XIV w. Połączone są ścieżkami, a wokół jest dużo zieleni i nawet jeziorka. Taki prawdziwy park historyczny po prostu :) Pozostałe części mieszczą się poza starymi murami miasta, wkomponowane są w tereny rolne i do ich zobaczenia niezbędny okazał się rower. Niezbędne okazało się też zimne Leo na ławce przed sklepem po dłuższej chwili jazdy.
O ile jazda po całym parku była nie lada frajdą wśród tych wszystkich staroci kolokwialnie mówiąc to przystosowanie parku pod względem parkowaniajest raczej marne i przed każdą świątynią musiałem przypinać rower do tabliczki informacyjnej skoro już zostałem zaopatrzony w łańcuch z kłódką i kluczyk :)
Do muzeum niestety nie zdążyłem, ominąłem też duuuuuży posąg Buddy nieopatrznie, ale wycieczka zdecydowanie satysfakcjonująca.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Na zewnątrz ponad 30 na plusie, aż klima nie pomagała w autobusie.



Dzień był prędki, zakończony dość intensywnym cięciem moskitów przy pracach multimedialnych.
Niestety odległości w Tajlandii nie pozwalają na połączenia nocne dzięki którym zazwyczaj udaje się nie tracić jasności dnia i zaoszczędzić na noclegu. Udając się do Sukothai musiałem przebyć autobusem 7h, a później jeszcze 1h.
Zauważyłem podczas drogi, że wymioty to chyba jakaś domena tutaj. W ciągu 2 dni już kilka takich przypadków, że zaczynam mieć podstawy do stwierdzenia, że z chorobą lokomocyjną to oni sobie ewidentnie nie radzą. No, ale może miałem pecha po prostu. Co ciekawe ludzie w kilkugodzinną podróż wybierali się na stojąco z powodu braku miejsc. Także regularnie przebudzając się obserwowałem ich napływ, a klimatyzacja nie chciała zbytnio pomagać. Za taką niedzielę to ja dziękuję.
Za brudnym oknem autobusu przez większą część drogi widniała natura. Pola uprawne, łąki, palmy, wszystko to co rośnie w tej strefie klimatycznej i cieszy oko człowieka z innej strefy klimatycznej czyli mnie.
Krótki film z ciekawostkami napotkanymi po drodze i które udało mi się jakimś sposobem uchwycić. Krótki dzień, krótki film, krótki wpis. Dobranoc.

Okazja numer cztery, słonie to były bajery !



Tak więc wczoraj od rana przywitał mnie sztorm uniemożliwiając moją wizytę w Parku Narodowym Khao Yai, gdzie jak już wspominałem liczyłem spotakać któregoś z 200 dzikich słoni zasiedlających to miejsce. Słonia nie zobaczyłem, nie licząc małego wypchanego w visitor center. Były za to tabliczki "beware cobra crossing" i "beware elephant crossing", a także "beware wild animals crossing" umieszczone przy drodze asfaltowej, bo jak się okazało, tylko za pomocą jakiegoś pojazdu silnikowego odwiedziny w Khao Yai miały sens. Była dżungla, odgłosy z niej płynące, egzotyczna roślinność i paniczny strach przed wężem, którego oczywiście i na szczęście nigdzie nie zobaczyłem. Najciekawszym elementem dnia był mój sposób przemieszczania się czyli tzw. autostop. Nie był to jednak taki zwykły autostop.

Kiedy deszcz ustał i nie widziałem już chmur, czym prędzej chwyciłem plecak i przeszedłem na drugą stronę ulicy aby złapać autobus publiczny jeżdżący rzekomo co pół godziny. Jako, że czekać nie lubię to już po chwili wystawiłem rękę. Nie czekając dłużej niż 4 pojazdy zatrzymała się moja okazja. Powiedziałem o kierunku, w którym jadę i hop na pakę, a tam: 4-osobowa rodzinka plus skuter i jakieś tobołki więc zasiadłem sobie na klapie zamykającej trzymając jakiejś belki od środka i ruszyli. Towarzystwo oczywiście zacieszało się z powodu blond białasa w zestawie.
Dotarłem pod bramę parku i podziękowałem. Patrzę, a tam rząd aut czekający przy wjazdowej bramce. Wniosek: inaczej się nie da. Szybko podbiegam, kupuję bilet i sugeruję kierowcy, że jadę z nimi. Kiepski wybór. Na pace kolejnego pick up'a 7 osób więc po raz kolejny nie mam wyboru i siadam na brzegu trzymając się siatki, którą obudowana jest naczepa. Po drodze dwoje dzieci naśladując prawdopodobnie mamę, lub ciocię zaczyna wymiotować i tak mam przed sobą obraz rzygającej 1/3 rodzinki :) Przejeżdżamy tak ponad 20km. Visitor Center. Wypchane zwierzaki, informacja nie mówiąca po angielsku, spacer po dżungli i w perspektywie dalsze kilkunastokilometrowe odległości. Ochoczo wychodzę na jezdnię i wyciągam rękę. Ponownie 4 samocchody i znów sukces plus luksus. Cała paka dla mnie ! Siatki z mango, melonami i innymi nie przeszkadzają mi w rozłożeniu się wygodnie w rogu. Pęd powietrza sprawia, że nieco mi zimno a my dojeżdżamy do najdalszego punktu w parku i odwiedzam wodospad, a raczej wyobrażenie o wodospadzie, który pod koniec pory suchej przypomina bardziej skały. Nie zwlekając do zapadnięcia zmroku przekonany o sukcesie idę łapać stopa z powrotem. Znów się udaje! Po drodze ponownie sam na pace jadąc myślę sobie:
Jest poza sezonem, biały blondyn to musi być dość niepospolity widok w tej porze roku. Teraz z innej strony. Nie ważne czy ktoś jest rasistą czy nie, każdy kiedyś pierwszy raz widział murzyna. I co?? Wooooow + nieumiejętność oderwania od niego wzroku tylko dlatego, że jest innej rasy. W każdym aucie, którym jechały podróżowały także małe dzieciaki, które jak domniemam bardzo wielu białasów na żywo nie widziały. Pomyślcie jaką frajdę musiały mieć widząc podskakującego blondyna na pace "swojej" fury i jaki prestiż w przedszkolu lub szkole z powodu takiej opowieści wśród kolegów :)
Oczywiście należy potraktować ten tekst z małym dystansem, ale bądź co bądź okazję podwózki złapać w Tajlandii no problem !

piątek, 16 kwietnia 2010

Po noworocznym tloku czas odnowy, jade zobaczyc Park Narodowy



Jestem zaspany, a moje mysli wolne prawie tak samo jak tutejszy internet. Skutkuje to brakiem mozliwosci dodania nowej relacji video z dnia wczorajszego oraz zmiana mojej pozycji geograficznej. Przebywam na obrzezach Pak Chong, na drodze prowadzacej do Parku Narodowego Khao Yai. Poza bogactwem flory mozna tam obserwowac okolo 200 dzikich sloni, jak podaje przewodnik Lonely Planet. Zobaczymy...

Po nieprzespanej nocy wczorajszy dzien rozpoczalem pozniej niz planowalem wiec ograniczyl sie glownie do przetransportowania mnie z Bangkoku do Pak Chong. Polegajac na podpowiedziach ludzi wyszedlem na ulice w kierunku przystanku autobusowego. Jakie zdziwienie mnie spotkalo kiedy okazalo sie, ze uliczki oblegane wczesniej tysiacami ludzi uczeszczane sa przez pojazdy i srodki transportu publicznego. Wiec autobus nr 3 jadacy na dworzec Mo Chit znalazlem bez problemu. W srodku klima wiec calkiem klawo.
Dworzec okazal sie nieco bardziej skomplikowany, poniewaz nikt nie pokusil sie o rozkodowanie pisma tajskiego "naszymi" literkami wiec widnialo przede mna mnostwo stoisk, a nad kazdym rozne destynacje zapisane po tajsku. Tu oczywiscie dorwal mnie jeden z naganiaczy dworcowych i zaprowadzil do jakiegos okienka. 5 razy powtorzylem Pak Chong z rozna intonacja i akcentem aby upewnic sie, ze wsiade do wlasciwego autobusu. To samo uczynilem pytajac czy aby na pewno autobus ma klimatyzacje :)
Na schodach czekal juz na mnie mlody chlopaczek w niebieskim wdzianku, ktory o dziwo wiedzial ze jade wlasnie do Pak Chong. Lekko podejrzana wydala mi sie ta cala sytuacja, ale postanowilem wierzyc w ich zorganizowanie.
Udalo sie (lub nie). Wyruszam z dworca autobusem, w ktorym jestem jedynym bialym pasazerem, Dookola stoja inne busy, jeszcze "udekorowane" po obchodach noworocznych.
Po drodze pierwsze spotkanie z sprzedaza obnosna przysmakow na postojach. W tej czesci Tajlandii wyglada na zorganizowana. Wszyscy maja ponumerowane zolte wdzianka i melduja sie u Pani Kierowniczki siedzacej przy tablicy z pisakiem. Co bylo w woreczkach mimo wnikliwej obserwacji -nie wiem, ale zdecydowalem, ze jeszcze nie jestem wystarczajaco przystosowany zeby kosztowac takich specjalow :)
Mijajac pojawiajace sie gorki i fabryki docieram do Pak Chong. Miasto nieduze, z zyciem skupionym wzdloz glownej ulicy. Juz po opuszczeniu autobusu atakuje mnie Pani obslugujaca przydrozne stoisko z jedzeniem. Okazuje sie, ze ma ona swietna propozycje noclegowa. Wole jednak liczyc na swoje informacje. Po uzyskaniu informacji ze czeka mnie wedrowka 7km postanawiam isc. Spaceruje sobie wiec wzdloz glownej ulicy siejac ogolne zainteresowanie wsrod ludzi zajmujacych sie swoimi codziennymi sprawami. Jest poza sezonem wiec widok turysty z plecakiem podazajacego do Parku Narodowego nie jest obecnie zbyt powszechny.
W koncu zaczepia mnie wytatuowany jegomosc na skuterze w popularnych ostatnimi czasy okularach i z welnianym "pierscionkiem" w kolorach rasta. Oferuje pomoc -mysle czemu nie, ale gdy tylko zasiadam z ekwipunkiem na jego motorek on ze skutera staje sie low riderem i moj pomocnik zwatpil. Nagle obok nas przejezdza autobus, ktory on wskazuje jako ten, ktory moze zawiezc mnie do celu. Podejmuje ryzyko. Wsiadam z podobnym efektem jak przed chwila i zaczynamy gonic autobus. Kierowca nie oszczedza osiagow swojej maszyny, a mi przez glowe przechodza wyobrazenia nagle peknietej opony, utraty panowania nad kierownica i nas szurajacych po papierze sciernym wystepujacym tu w postaci nawierzchni drogi. Jednak nic takiego nie dzieje sie i doganiamy autobus. Podziekowuje, zegnam sie, wsiadam i za chwil pare wita mnie moje nowe lokum Greenleaf Guest House. Dookola stacja benzynowa, kilka knajp "karaoke", droga prowadzaca do parku i dosc duzo spokoju.
Ide wiec ujazmic dzikie slonie :)
P.S. Relacja z ruchomym obrazem jak tylko znajde ruchliwy internet.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Ciezko isc suchym niemal na kazdym kroku, dyngus to pestka przy tajskim Nowym Roku!



Moja druga okazja przezyc tu dobe ograniczyla sie do zaledwie kilku godzin spaceru w obrebie moze 4-5 km. O ile na poczatku pelen entuzjazmu wkroczylem do akcji to szybko przekonalem sie, ze potrzeba dosc sporo cierpliwosci zeby uczestniczyc w obchodach Tajskiego Nowego Roku.

Trwajace od 10 kwietnia do dzis swieto niesie ze soba tysiace ludzi, hektolitry wody i kilogramy smarowidla, ktorym mozna bezpardonowo zostac "spoliczkowanym" przez kazdego. O ile nie ma sie zapedow meczennika to po ulicach nie warto chodzic bez wzbogacenia sie w jakis przyrzad festiwalowy. Do wyboru wiadra z woda, masa do smarowania innych lub szeroki wybor pistoletow roznego kalibru. Po obserwacji wydarzen z plastikowego krzeselka streetfoodowego baru na przeciwko mojego lokum ruszylem w poszukiwaniu spluwy. Kaliber 1500 mm (pojemnosci zbiornika) i ok. 80 cm dlugosci uznalem za wystarczajaca bron. Jednak nie wiedzialem z czym przyjdzie mi sie spotkac za kilka krokow. Ledwie zdazylem wydostac sie z bocznej uliczki, w ktorej juz stoczylem kilkanascie batalii i znalazlem sie w centrum akcji. TLUMY ludzi maszerujacych glownie w strone glownej ulicy Khao San oblewajacy sie woda i smarujacy po twarzach. Wszystko okraszone muzyka w przewazajacej wiekszosci okolo hip-hopowej wylatujacej w eter z przydroznych barow i pubow, w ktorych juz od rana trwa impreza. W zasadzie trwa ona juz od 10 kwietnia.
Za sukces uznaje przedostanie sie prawie do konca Khao San tempem tip-topowym, ktore pod koniec zamienilo sie w bardziej-postoj-niz-chod wyznaczajac mi tym samym koniec wycieczki.

Podsumowaniem dnia sa nastepujace doswiadczenia: zgodnie z moim przypuszczeniem czegokolwiek bym nie sprobowal z tajskiej kuchni -jest git, piwo jest drogie, a tajki zdecydowanie potrafia baunsowac, szkoda tylko ze juz w tak mlodym wieku.

Koniec dnia wyznaczyla kleska mojej spluwy, ktorej wysiadla pompa i juz nie mialem z czym ruszyc do ataku. Jakby nie bylo dosc predko wyczerpalem swoje poklady cierpliwosci. Wylaczenie podzialu stref prywatnej i publicznej na pewno nie mogloby potrwac 5 dni...

Najlepsze jest to, ze jutro ruszam dalej, a jeszcze lepsze ze do konca nie wiem na jaki cel podrozy sie zdecyduje. Niech sie dzieje !

środa, 14 kwietnia 2010

Z tego calego amoku w koncu jestem w Bangkoku !



Nowa podroz, nowy cel, nowa idea.
Wlasnie rozpoczela sie moja 55-dniowa "przejazdzka" po 4 krajach Azji Poludniowo-Wschodniej. Zamierzam, oprocz Tajlandii, odwiedzic jeszcze Laos, Kambodze i Wietnam. Wpadlem przy tej okazji tez na pomysl prowadzenia videobloga co by bliskim i osobom zainteresowanym zdawac fajna i bardziej przestrzenna relacje z kolejnych dzialan i przede wszystkim wyprodukowac sobie dosc zacna (w moim mniemaniu) pamiatke. Powyzej mozna obejrzec Pierwsza czesc tej ukladanki. A bylo to tak...

Oczekiwanie jest czyms nie do konca przyjemnym, niesie za soba duzo niepewnosci. Postanowilem skrocic sobie te katorgi rozpoczynajac podroz juz w piatek wizyta w Poznaniu. Tam okazalo sie, ze wspolnymi silami znalezlismy to czego chcial Hitler w popularnej ostatnio przerobce filmu o nim, krazacej na YouTube. Niektorzy pokusili sie nawet o miano ostatecznego tudziez epickiego, a inni bez niezastapionej pomocy mogliby nie dotrzec do celu ;) Jedno jest pewne. Byl to wspanialy poczatek pozwalajacy mi za duzo nie zastanawiac sie nad swoim widzimisiem pojedynczej podrozy na druga strone globusa.

A wiec przebylem trase Poznan -Berlin jadac przyjemniackim ekspresem. Dalej przy Hauptbahnhof zlapalem autobus TXL express i zawiozl mnie na lotnisko Tegel. Jedyne 5h lotu i bylem gotow spedzic noc w Katarze na miedzynarodowym lotnisku w Doha gdzie, pomimo jego fajnosci i darmowego netu, ogolny zarys twarz wiekszosci przypominal filmy o terrorystach. 9h rozrywek w necie, siedzenia na podlodze, siedzenia na fotelu, spania na podlodze i spania na fotelu (takiego lotniskowego bez fukcji wyloz kopyta) i okazalo sie ze moge wsiadac do upragnionego samolotu relacji Doha-Bangkok. Tam po sniadaniu opadlem z sil i zasnalem o dziwo nie korzystajac z napojow procentowych, ktore zawsze ratuja mnie i traktuje je podczas lotu jako funkcje teleportu. Obudzilem sie akurat na lunch, troche za okno i juz ladowanie. Nie zdazylem nawet nacieszyc sie osobistym telewizorkiem wbudowanym w siedzenie poprzedzajacego mnie pasazera z wyjmowanym pilotem-padem sterujacym wyborem filmow, muzyki, gier i nie wiadomo czym jeszcze no bo sprawdzic sie nie udalo...
Mimo przestraszania zamieszkami przez media zdecydowalem sie dotrzec do miasta autobusem komunikacji publicznej. Niestety przez wspomniane dzianie nie wszystkie jezdzily wiec ostatecznie dotarlem do celu opcja kombinowana autobus-taxi-tuktuk, z czego przedostatni zrobil mnie w konia a ostatni oszukal.

Trafilem sobie na tutejszego smingusa, jak sie okazalo poza cala maszyneria pistoletow na wode uzywa sie tu tez jakiejs masy do smarowania innych i samochodow jesli te odmowia podwozki -tak zrozumialem ta akcje w korkach ulicznych. Takze okazalo sie po prostu ze pan taxi drajwer nie chcial pobrudzic sobie autka, bo moj guesthouse miesci sie w centrum zycia nocnego, a pan rikszarz nie wiem czego chcial, ale najwyrazniej wyludzic pieniazka bo wozil mnie w kolko chyba z pol godziny ostatecznie ponoszac pokute i przyjmujac spore ilosci wodnej amunicji oraz masy macznopodobnej na siebie. Niestety ja tez ponioslem pokute za niego, ale tez zalowalem ze moj aparat nie jest wodoszczelny, bo swieto na prawde widowiskowe. Dlugo jednak nie trwalo bo jest 2 w nocy, a juz raczej pusto na ulicach. Z dwojga zlego lepsze pistolety na wode niz kamienie od "czerwonych koszul" jak to sie zwia protestanci.

Teraz juz siedze przy zimnym Chang'u, ktory zreszta predko nabiera dodatniej temperatury mimo wiatraczka majacego ogolnie tu dawac rade, choc przy tej temperaturze (okolo 30) poza klimatyzacja ciezko o komfort chlodku.