środa, 26 maja 2010

Sam na dachu lodzi, blacha parzy jak smok. Przekraczam granice i laduje w wietnamskim Chau Doc



d poczatku podrozy pragnalem przeplynac sie po najwiekszej rzece odwiedzanego przeze mnie regionu, ale z roznych powodow do tej pory mi sie to jeszcze nie udalo. Zapewne ta podroz nie bylaby jedyna w swoim rodzaju gdybym nie byl jednym pasazerem podrozujacym w pasazerskiej lodzi, ktora podrozowalem. Takim wlasnie sposobem, plynac ku delcie Mekongu wkroczylem do Wietnamu.

Najpierw jako jedyny wsiadam do minibusa odbierajacego mnie z hotelu, po godzinnej jezdzie jestem prowadzony na podworko przy jakims domu, dalej bez towarzystwa innych turystow. Za bramka widze rzeke i jakies lodki choc jestem przekonany, ze przed chwila mijalem port pasazerski.
Czas mija a mi do glowy przychodza rozne mysli. W konu cos sie dzieje. Otwieraja mi bramke wskazujac droge do lodki. Widze turystow z niej wysiadajacych i czuje ulge :) Poza mna jednak nikt na pokladzie sie nie znalazl. Nie zastanawiajac sie dlugo od razu zmierzam na dach gdzie moge spedzic cala podroz lezac na materacu uwazajac zeby skora nie dotknac rozpalonej jak patelnia blachy statku.
Odprawa wizowa przebiega nieprzypuszczalnie sprawnie, bez koniecznosci uiszczania wymyslonych oplat dodatkowych.
Juz po przekroczeniu granicy wszystko zaczyna sie zmieniac. Na malych lodkach pierwszy raz obserwuje ludzi w tradycyjnych wietnamskich nakryciach glowy, widac roznice w zabudowie nabrzeza, domy na palach gesto wystepujace po stronie Kambodzy ustepuja domostwom usytuowanym bardziej w glab ladu. Z uplywem czasu pojawiaja sie plywajace domy, wioski rybackie. Transportem miedzy dwoma brzegami rzeki sa promy przewozace ludzi kiedy poklad jest pelny.
Wraz z zachodem slonca dobijam do portu w Chau Doc. Ponad 180 milionowa spolecznosc Wietnamu rzuca sie w oczy. Na ulicach mnostwo skuterow trabiacych i chaotycznie przemierzajacych ulice wzdloz portu. Po dluzszej chwili poszukiwan noclegu ulegam rikszarzowi, ktore wiezie mnie do guest housu w centrum miasta. Krotki spacer po skwerze otoczonym stoiskami z jedzeniem, proba komunikacji. Pierwsze wrazenie -wietnamczycy slabo operuja angielskim. Udaje mi sie jednak zamowic wycieczke po delcie Mekongu i zaaranzowac sobie tym samym pobudke wczesnie rano.
Lekko zdziwilem sie kiedy chwile po 6 na ulicy mojego lokum zycie krecilo sie juz na calkiem wysokich obrotach. Uliczne jadlodajnie serwujace grillowane mieso lub nudle rozprzestrzenialy zapachy ze swoich stanowisk. Wciagam szybko miske makaronu i dolaczam do wycieczki.
Pierwszy dzien to w zasadzie odcinek rzeki ktory juz przeplynalem, mozliwosc popatrzenia z bliska na plywajace domy, odwiedziny na rybiej farmie, wizyta w islamskiej wiosce gdzie na potrzeby turystow dziewczyna produkuje tkanine na wiekowym urzadzeniu. Oczywiscie wizyta ma celu sprzedaz wyrobow wlokienniczych. Daje glowe, ze nie sa one tkane obserwowanym sposobem :)
Spacer do meczetu i szansa na obserwacje tego dziwnego, jak dla mnie, zjawiska czyli Wietnamcow wyznawajacych Islam.
Odwoza nas do miasta, wsadzaj?mnie w busa i laduje w kolejnym miescie -Can Tho skad nastepnego dnia rano wyruszyc mam obejrzec plywajacy targ.

Phnom Penh



Phnom Penh wita gwarem, skwarem, atakiem taxowkarzy i smrodem spalin -po prostu czuc, ze jest sie w Azji. Choc pierwsze wrazenie do najlepszych nie nalezy to szybko mozna przekonac sie, ze stolica Kambodzy ma w sobie duzo uroku i potrafi zainteresowac bogactwem atrakcji.

Przejazd w roli pasazera moto taxi, szczegolnie z duzym plecakiem, zaliczylbym do wyczynow ekstremalnych. Biorac pod uwage natezenie ruchu jak i sposob zachowania uczestnikow ruchu, mozna miec pewne obawy co do slusznosci podjetego wyzwania. Do wszystkiego oczywiscie mozna sie przyzwyczaic i po czasie stanowi to swietna rozrywke, zwlaszcza w duzych miastach. Niemniej Phnom Penh bylo pierwsza azjatycka metropolia, ktora zdecydowalem sie przemierzyc wlasnie w ten sposob.
Lokum nad jeziorem daje sympatyczny widok na miasto z restauracji na ostatnnim pietrze. Wiodace do hotelu uliczki sa waskie, gesto wypelnione restauracjami, biurami podrozy i innymi miejscami noclegowymi. Zageszczaja je dodatkowo kierowcy tuk-tukow i mototaxi oraz stoiska z ulicznymi przekaskami.
Pierwszy spacer rozpoznawczy doprowadza mnie do swiatyni na wzgorzu, obleganym przez czychajace na przysmaki malpy. Na dole gigantyczny zegar ze wskazowkami i skwer, wokol ktorego skupily sie obchody urodzin krola, trwajace tu az 3 dni.
Dalsza wedrowka doprowadzila mnie na skraj szerokiego koryta rzeki, gdzie postanowilem zrobic rozeznanie mozliwosci transportu rzecznego do Wietnamu.
Na ulicach roi sie od obcokrajowcow. Phnom Penh oprocz tego, ze jest atrakcyjnym turystycznie miejscem, dla wielu osob stanowi glownie punkt tranzytowy do lub z Wietnamu.
Nastepny dzien poswiecilem na piesza wedrowke ulicami centrum stolicy, a najciezszym elementem tej rozrywki bylo odmawianie ofert wycieczki objazdowej nagminnie podjezdzajacych tuk-tukow.
Poza centralnym rynkiem, palacem krolewskim i srebrna pagoda, ktore od innych podobnych miejsc wyroznialy sie glownie architektonicznie, najbardziej na uwage zaslugaja tzw. "Killing Fields" polozone kilkanascie kilometrow poza miastem, bedace miejscem mordow i mogila tysiecy ludzi
Zeby znalezc ciekawe-lokalne miejsce na kolacje wieczorem trzeba bylo wejsc w ciemna uliczke aby dostrzec podjezdzajace samochody i motory, z ktorych ludzie masowo wchodzili wglab jedynego dobrze oswietlonego miejsca na ulicy. Choc trafilem tam przypadkiem to okazal sie to szczesliwy wybor pozwalajacy mi na niemal wlasnorecznie przyrzadzone barbecue.
Ostatnim punktem dnia bylo obejrzenie oswietlonego palacu krolewskiego gesto obleganego, prawdopodobnie ze wzgledu na obchody wspomnianych urodzin krola.

piątek, 14 maja 2010

Prawie jak w raju, prawdziwy no stress czyli wybrzeze Kambodzy na plazy Otress



Otress beach to kolejne miejsce pozostawiajace w mojej pamieci duzy odcisk i plasujace sie w szufladce z napisem "legenda". Ta legenda glosi, ze istnieje "plaza" oddalona 5km od miasta Sihanouk ville na wybrzezu Kambodzy. Sklada sie z rzedu chatek nad brzegiem morza tworzacych baze noclegowa i zywieniowa. Rozrywka jest przebywanie tam samo w sobie, a poza tym miejsce charakteryzuje sie tym, ze latwo mozna w nim utknac...

Budze sie caly mokry. Chyba jest jeszcze wczesnie. Brak wiatraka i okna w naszym pokoju na poddaszu wyraznie daje sie we znaki. Odslaniam moskitiere przykrywajaca caly materac lezacy na podlodze. Stawiam pierwsze kroki na piaszczystej podlodze, schodze po drabince uswiadamiajac sobie, ze szum morza ktory slyszalem juz po przebudzeniu sie jest realny. Przede mna bar, 10 m dalej brzeg morza. Wejscie do niej jest malo orzezwiajace, woda ma ponad 30 stopni przez dluga plycizne. Witam sie z Nan bedaca kucharka w naszej kwaterze. Siadam na bambusowym fotelu wpatrujac sie w wode. Na kanapie obok spi juz Sander rozpoczynajac kolejny dzien swojej juz kilkumiesiecznej wizyty w Otress. Utknal... Niesamowity klimat i piekno miejsca wciagnely go na dluzej. Lacznie jest nas 7 osob. W kwaterze obok znajduje sie bilard i bar oczywiscie, a takze standardowo restauracja. Wszystkie miejsca sa calkiem podobne, powstaly glownie dzieki zagranicznym ludziom, ktorzy tak jak my pojechali tam na kilka dni, aby ostatecznie utknac otwierajac i prowadzac swoje miejsce.
W Otress mozna latwo zaznajomic sie z lokalnymi ludzmi, ktorzy pracujac dla zachodnich przybyszow oswoili sie z ich stylem bycia. Chetnie towarzysza w grach i rozmowach. Wymiataja w bilard :)
Jedno miejsce zwane Sunshine nalezy do Polki. Moni prowadzi je juz 3 rok, a jej zaloga przygotowuje swietne posilki. Tak jak wiekszosc utknela podczas podrozy odnajdujac tam kawalek siebie.
Ja odnalazlem sie rownie dobrze i rowniez niewiele brakowalo zebym popadl w zapomnienie. W pore jednak wzialem sie w garsc i odjechalem skuterem do miasta by wsiasc do autobusu w celu poszukiwania kolejnych miejsc.

W Battambang targ tetni zyciem od wczesnego rana, w poblizu na wzgorzu jest swiatynia o nazwie Banana



Battambang jest jednym z najwiekszych miast Kambodzy choc w zasadzie nie sprawia takiego wrazenia. Podobno jest takze jednym z najczesciej odwiedzanych miejsc w kraju, ale tez specjalnie sie nie rzuca sie to w oczy. Sa tu tanie hotele, targ wytwarzajacy duza ruchliwosc wokol niego, wysoszona rzeka i mozliwosc wypadu poza miasto w celu podziwiania piekna krajobrazu. Miasto zasypia juz 22, a pozniej budzi sie brudna rozrywka i handlarze narkotykow.

Podroz nie byla taka oczywista, bo pomimo tego ze bylem szczesliwym posiadaczem biletu autobusowego to nikt nie raczyl mnie odebrac rano z hotelu, bo taka byla umowa przy jego kupnie. Boy hotelowy powiedzial, ze ktos zjawil sie 20 minut przed czasem. Wg jego zeznan mialem samemu dostac sie na dworzec autobusowy. Zignorowalem ta informacje bedac pewien, ze robi mi pod gore gdyz nie zarezerwowalem biletu w hoteu. Czas mija, nikt nie podjezdza. W ostatniej chwili udaje mi sie wsiasc do busa innej firmy przewozowej zbierajacego pasazerow w celu podwozki na dworzec. Na miejscu okazuje sie, ze Argentynczyk Gregorio nie mial tyle szczescia co i ja, brakuje go w autobusie. Spotkalismy sie w Angkorze i postanowilismy dalej rruszyc wspolnie.
W Battambang zaatakowal mnie gorac wdzierajacy sie przez wyjscie do klimatyzowanego autobusu. Zaraz zanim podazala gromada moto-taxi kierowcow przekrzykujacych sie, w ich mniemaniu zachecajac mnie do skorzystania ze swoich uslug. Dziekuje. Odchodze pare krokow i po wypowiedzeniu nazwy hotelu okazauje sie, ze taxi mam za darmo. Milo.
Czysty, przestrzenny, 2osobowy pokoj z lazienka i telewizorem, darmowy internet, telefon, restauracja na dachu.
Taki standard warty jest w Battambang 6$.
Po chwili relaxu i wyjsciu na obchod po okolicy spotykam Grega. Scenariusz taki jak przewidzialem. Nikt sie nie zjawil, on musial pofatygowac sie do biura i pojechac nastepnym autobusem.
Planujemy wycieczke po okolicy nastepnego dnia. Szybkie rozeznanie i dobijamy targu z kierowca na 6-godzinny objazd po wszystkich miejscach zainteresowania za 10$.
Rano przenosimy sie do wspolnego pokoju. Tym razem cena wynosi niemal symboliczne 5$ za dwuosobowy pokoj.
Jedziemy do swiatyni na wzgorzu, gdzie udalo mi sie nagrac sredniejj jakosci podklad do klipu wydobywajacy sie z kaseciaka bedacego wlasnoscia "opiekuna" swiatyni. Datowo jest starsza od Angkor Watu, w powietrzu unosi sie zapach kadzidel, a dodajac do tego trzeszczaca muzyczke i widok ze wzgorza otrzymujemy miejsce odpowiednie na chwile spoczynku.
Nastepny przystanek to swiatynia Banan w miejscowosci Banan. Tam tuk-tuk ma usterke i w mgnieniu oka dookola nas roi sie od dzieciakow z miejscowej wioski. Dluzszy spacer pod gore i zwiedzamy kolejno "killing caves" gdzie wyraz swojej glupoty i okrucienstwa dal niegdys Pol Pot uczyniajac to miejsce zbiorowa mogila Khmerow oraz wspomniana swiatynie Banan wokol ktorej widok byl jeszcze bardziej rozlegly i zmuszajacy do jego kontemplacji.
Jeszcze zejscie z gorki i wycieczka dobiega konca przy odswiezajacym powietrze deszczu, ktorego nieuniknione nadejscie obserwowalismy juz bedac na wzgorzu.

poniedziałek, 10 maja 2010

Wiadro potu i ciuta wigoru aby doznac na rowerze swiatynie Angkoru.



Angkor trzeba zdecydowanie doznac. Zespól niesamowitych swi¹tyñ wpasowanych w d¿ungle, porozrzucanych w promieniu kilku kilometrów.
Choæ na klipie pokaza³em tylko dwie: Angkor Wat i Bayon, to jest ich znacznie wiêcej i s¹ niemniej interesuj¹ce.

Rower by³ najtañszym sposobem na odwiedzenie Angkoru, oddalonego kilka km od Siem Reap. Ambitny plan pobudki o 5 leg³ w gruzach wiêc po przybyciu na miejsce przed 7 rano Angkor Wat by³ ju¿ ca³kowicie oœwietlony porannym s³oñcem. W œrodku pierwsza niespodzianka. Na "posesji" œwi¹tyni bezpardonowo w cieniu pod drzewami usytuowane s¹ gar kuchnie i stoiska z napojami ch³odz¹cymi. Nie brak ich tak¿e przed Angkor Wat i w pobli¿u wszystkich pozosta³ych œwi¹tyñ. Ka¿dy przejazd (szczególnie na rowerze) obok jednej z nich to conajmniej salwa okrzyków "cold water, sir, very cheap price for you", która po zatrzymaniu roweru zamienia siê w oblê¿enie. Co ciekawsze wokó³ swi¹tyñ mieszkaj¹ ludzie. Czasem w dos³ownym ich s¹siedztwie.
Poruszaj¹c siê drogami ³¹cz¹cymi kolejne monumenty mo¿na ogl¹daæ miejscowych zajmuj¹cych siê codziennymi pracami. Reszta lokalesów uczestniczy w popularnej dzia³alnoœci obs³ugi gastronomiczno-gad¿eciarskiej ruchu turystycznego.

Wieczorem po spêdzeniu 13h peda³uj¹c i chodz¹c, wypijaj¹c przy tym 2 Red Bulle, 4 kokosy, 2 cole, 3 zimne herbaty i z 4 litry wody i przebywszy ponad 50 km dorgi zrozumia³em dlaczego zaleca siê 3 dni na zwiedzanie Angkoru. Jakkolwiek uda³o mi siê zachaczyæ o znaczn¹ wiêkszoœæ wartych zobaczenia œwi¹tyñ to temperatura powietrza i peda³owanie to strasznie wyzywaj¹cy sposób na zwiedzanie.

Kiedy sie nie ma co sie lubi nic nie stoi na przeszkodzie zeby zrobic sobie z lodki plywajacy dom na wodzie.



Widzia³em ró¿ne ekstremalne formy ludzkiego zakwaterowania. Chiñskie biedne dzielnice, slumsy w Indiach, fawele w Brazylii, a nawet p³ywaj¹ce wyspy Uros na jeziorze Titicaca w Peru. Przeja¿d¿ka ³ódk¹ po jeziorze Tonle Sap w okolicach Chong Kneas niedaleko Siem Reap udowodni³a mi, ¿e mieszkañcy Kambod¿y plasuj¹ siê w czo³ówce klasyfikacji pood tytu³em "ekstremalne lokum".

Kilkanaœcie minut jazdy tuk-tukiem z wiecznie uœmiechniêtym panem p¹czkiem, jak ochrzczony zosta³ kierowca i oto jest nabrze¿e jeziora Tonle Sap gêsto zaparkowane ³odziami i ³ódkami. Bolesne 15$ od osoby i wsiadamy do jednej z nich aby odwiedziæ zespó³ p³ywaj¹cych wiosek, których ³¹cznie na jeziorze jest 170 (!!!) Wg informacji za³oganta lokalesa w obrêbie odwiedzonych przez nas ¿yje oko³o 7000 osób.
Wystarczy obejrzeæ klip aby zobaczyæ, ¿e p³ywaj¹ce wioski to wcale nic w rodzaju domów przystosowanych do unoszenia siê na wodzie. W znacznej wiêkszoœci to œredniej wielkoœci ³odzie, czêsto o stanie technicznym wzbudzaj¹cym w¹tpliwoœci co do ich mo¿liwoœci p³ywania. Bynajmniej unosz¹ siê na wodzie i zastêpuj¹ dom wbudowany w grunt. We wiosce mo¿na znaleŸæ ka¿de miejsce z normalnej wioski, które oczywiœcie jak wszystko dooko³a p³ywa. Bar z bilardem, sklep, szko³a, ogródek czy z³omowisko to tylko niektóre z miejsc, które przewinê³y mi siê przed oczami podczas zaledwie kilkunastominutowej przeprawie przez to dziwaczne osiedle.
Jak to zazwyczaj bywa, wycieczka koñczy siê w p³ywaj¹cym sklepie dla turystów. Hola, hola! Zanim wszed³em na jego pok³ad musia³em zmierzyæ siê ze swoim panicznym strachem przed wê¿ami, gdy¿ jak okaza³o siê jednym ze sposobów na "one dollar" od turystów to pod³ywaj¹ce ³ódki z dzieæmi, które zamiast kotków lub piesków na szyjach maj¹... wê¿e. Na moje oko pytony conajmniej 1,5 m d³ugoœci ka¿dy. Tak¿e nie wiem czy mia³o to na celu mnie zastraszyæ w myœl misji "daj pi¹taka" czy np. zachêciæ do wziêcia owego zwierzaczka na szyjê i pstrykniêcia sobie fotki. Jakakolwiek by³a ta misja, skutecznie zagoni³a mnie z powrotem do ³ódki aby bezpiecznie udaæ siê z powrotem do cywilizacji.

Pr¹d tam raczej nie dociera, podobnie jak pomoc od pañstwa. Kwotê 15$ od osoby z jakby nie patrzeæ popularnego turystycznie miejsca pobiera jeden pan przy jednym biureczku, jednym s³owem mówi¹c -rz¹d. Kilka o³ówków w cenie 15 z³ do nabycia w p³ywaj¹cym sklepie to te¿ ma³o zachêcaj¹cy sposób na zachête przybyszów do pomocy dzieciakom. Mieszkañcy miejsca zainteresowania plasuj¹ siê jak zwykle gdzieœ na szarym koñcu wyliczanki zysków p³yn¹cych tam wydawa³oby siê nieustannie. Pozostaje tylko du¿y szok i myœl, ¿e tak na pewno nie powinno byæ.

Eat Happy Pizza or go to party. Welcome to Cambodia, One Dollar Country



One dollar, Sir one dollar, one dollar, only one dollar. I jakbym bardzo sie nie staral, wlasnie te 2 slowa od wizyty na granicy po juz czwarty dzien w Kambodzy przewijaja mi sie w uszach najczesciej. Z naciskiem na drugie slowo bedace jednoczesnie nieoficjalna druga waluta w kraju Khmerow.

Komfortowy autobus z klimatyzacja, pilot wycieczki i jedyne 20 km dzielace nas od granicy. Po drodze oferta pomocy w formalnosciach wizowych przez pana pilota. Nikt nie wierzy, ze oplata 20$ nagle urosla do 26$. A jednak. Pieczatka wyjazdowa -one dollar, "badanie" zdrowia polegajace na przystawieniu termometru pistoletu do czola -one dollar, wiza 23$ plus pieczatka wjazdowa -one dollar. Sprobuj odmowic, a Twoj pobyt na granicy przeciagnie sie prawdopodobnie o conajmniej kilkanascie godzin.

Jeszcze kilka dluzszych w autobusie, ktory na ostatnie 5h zamienil sie w inny pojazd bez klimatyzacji i po przystanku na degustacje pasikonika i "zapiekanki" z krewetek poznowieczorowa pora przywitalo nas Siem Reap.

O ile w pierwszej chwili jedynym celem bylo jak najszybsze znalezienie noclegu bez wiekszego skupienia sie na otoczeniu, to juz od wczesnego rana wpadlem w ciezki szok po pierwszym spotkaniu z zyciem na zewnatrz. Okazalo sie, ze zamieszkujemy przy glownej ulicy w miescie. Prosto z wiosek w Laosie, do miejsca przesiaknietego bankami, bankomatami, biurami podrozy, kafejkami internetowymi, restauracjami, sklepami i wszelkimi innymi miejscami, ktorych cel jest jeden -nabyc klienta. Tak jak Laos potrafi wyniesc na wyzyny relaxu, tak Kambodza przez pryzmat "duzego"miasta bardzo predko potrafi uzmyslowic, ze znajdujesz sie w Azji i rzadza tu troche inne prawa.

Tuk-tukarze nie daja spokoju, ale ze upal daje solidnie w kosc, a raczej w skore wiec ostatecznie korzystamy z uslug jednego z nich. Zawozi nas do plywajacych wiosek, o ktorych dalej. Pozniej robimy runde po miescie. Nie brak kontrastow. Drogie hotele, wystawne restauracje, salony spa versus uliczne stragany, wyplowiale parasole, zatloczony dworzec autobusowy.
Szokujacym miejscem bylo odwiedzenie palacu krolewskiego, ktory sam w sobie specjalnie nie zachwycil, za to w jego poblizu rosl rzad kilkunastrometrowych drzew oblepionych "owocowymi nietoperzami" znacznie wiekszymi od tych latajacych w Polsce i o dziwo nie przeszkadza im swiatlo sloneczne.

Wieczorem ozywa nocny market stworzony oczywiscie dla potrzeb turystow gdzie mozna oddac sie rozrywkom handlowania i zakupic jedna z tysiecy "lokalnych"gadzetow. Mozna tez udac sie na Pub Street i zostac zaskoczony przez ilosc i roznorodnosc miejsc, albo zjesc Happy Pizze ;)

niedziela, 9 maja 2010

Disko, ognisko, pola uprawne, dzungla i slonce czyli jak spedzic czas ruszajac na wysp cztery tysiace



Najgoretszy dzien spedzony w dusznym miescie, kilka owocowych szejkow, laotanski masaz i wizyta na dworcu w celu zlapania transportu do Si Phan Don czyli z ichniego na nasze Czterech Tysiacy Wysp polozonych na poludniu kraju graniczacych z Kambodza -kolejnym krajem na mojej trasie.

Pakse przywitalo niesamowitym goracem i pustkami na ulicach, bo w Laos rowniez 3 maja to dzien wolny. Trafilem do "galerii handlowej" z nieruchomymi ruchomymi schodami, minalem kilka swiatyn, doszedlem nad rzeke i miejscowy rynek. Poza tym, ze miasto na tle kraju wydaje sie byc bardziej rozwiniete to nie wyroznia sie niczym nadzwyczajnym.
Kolejny raz zachowuje plynnosc transportu wyruszajac z hotelu, lapiac tuk-tuka, udajac sie na rynek, wsiadam do nastepnego i znajduje sie na dworcu. Jeszcze nie zdazylem wysiasc, a juz wiem ktorym "busem" pojade dalej. Co wiecej po rozeznaniu sie dookola okazuje sie, ze to jedyny autobus na dworcu jadacy w moje miejsce zainteresowania.
Dworzec po deszczu stal sie blotnisty, obok niego znajduje sie targowisko, jak zwykle wszedzie kraza sprzedawcy rozmaitosci. Autobusy stanowia zdecydowana mniejszosc, a transport odbywa sie glownie za pomoca zapoznanych juz wczesniej, przewiewnych i czesto przeludnionych "busikow". Caly czas nie wiem jak ochrzcic ten srodek transportu, ale lokalna nazwa jest ciezka do zapisania i wymowienia, a jest to cos pomiedzy tuk-tukiem i busem.
Kierunek -wyspa Don Det. Po 3 h ograniczonych mozliwosci manewrow nogami wysiadamy na zasmieconym wybrzezu. Zakup biletu przy stoliku pod zadaszeniem i lodka ruszamy do celu.
Wyspa Don Det stala sie najbardziej turystycznym miejscem w rejonie czterech tys. wysp. Wyglada to tak, ze w poblizu linii brzegowej znajduja sie wszystkie bungalowy, restauracje, biura podrozy i sklepy, a w srodku wyspy toczy sie przecietne zycie rolnicze. Wystarczy przejechac kilkaset metrow rowerem zeby wkroczyc w zupelnie inna rzeczywistosc.
Za mostem, ktory laczy wyspe Don Det z Don Khong wyglada to podobnie choc pola uprawne w duzej mierze zastapione sa dzungla. Atrakcyjny do zobaczenia jest wodospad, jest tez plaza nad rzeka. W obrebie wyspy mozliwy jest tubing choc bez barow po drodze stracilo to sens w moich oczach :)
Wieczorem mozna np raczyc sie butelka whisky za 1$, potancowac w reggae barze i zakonczyc noc przy multinarodowym ognisku na plazy posrod innych travelersow przebywajacych aktualnie na wyspie, dzielac sie napojami, wrazeniami i wskazowkami co warto a czego nie w Azji Poludniowo-Wschodniej...

poniedziałek, 3 maja 2010

Lekcja cierpliwosci i przelamywanie strachu czyli wizyta w Kong Lo i jazda na dachu



Do konca nie wiedzialem czy sie na to zdecyduje i zdecydowanie czesc siedzaca mojego ciala nie byla gotowa na taka podroz po rajdzie rowerowym dnia poprzedniego. Jednak po spotkaniu 3osobowej swity z Polski zmobilizowalem sie do kupna biletu na, jak sie okazalo finalnie, 20h podroz 3 srodkami lokomocji. Wszystko to po to aby przeplynac imponujaca jaskinie Kong Lo.

Poczatek byl wspanialy. Obiecany VIP Bus w koncu go przypominal, w rzedzie zamiast 4, byly 3 wygodne fotele, dzialala klima i jestem juz nawet w stanie pominac fakt obiecanej kolacji w formie malego batonika i malej wody ceniac sobie wygodna podroz noca z Luang Prabang do Vientiane.
6 rano to niezbyt zyciodajna pora niedajaca duzo determinacji, zwlaszcza po calonocnej jezdzie na siedzaco. Po krotkiej konsternacji postanowilem isc za ciosem i z bagietka wypchana jakimis cudami, z ktorych polowe ostatecznie wyrzucilem, wsiadlem do autobusu jadacego na poludnie. Wiedzialem tyle co Magda, Asia i Marcin, do ktorych sie przylaczylem. Mamy wysiasc gdzies po drodze. Wypchanym autobusem po brzegi z plastikowymi stolkami dla pasazerow w korytarzu przemierzylismy jakies 5h by znalezc sie na jakims rozdrozu. Nie uwierze juz w plotki o dlugim oczekiwaniu na transport w Laosie, poniewaz nie trzeba nawet go szukac, to transport znajduje Ciebie.
Tym sposobem zasiadamy w "busiku" czyli troche wiekszym tuk-tuku jadacym do Ban Na Hin. Na moj gust wygodnie jechalo by sie nim w 10 osob. Nas jest 17 plus dziecko. Jest mi jednak juz wszystko jedno. Chce tylko dotrzec do celu. W Ban Na Hin transport znow sam nas znajduje i podejmujemy najlepsza decyzje tego dnia decydujac sie na nocleg w poblizu jaskini.
Wyrastajace skaly za polami uprawnymi i wioska, ktora malymi kroczkami zaczyna rozbudowywac baze noclegowa dla turysow odwiedzajacych Kong Lo tworzy oaze spokoju, a w dodatku nasz wyrastajacym w tym miejscu guesthouse wyglada niczym Hilton i jest niedrogi.
W calej okolicy mozna znalezc jedna restauracje, ktora z restauracja ma wspolnego tyle ze sie tak tylko nazywa. Wieczor na relaxie, bo inaczej sie chyba nie dalo :)
Wczesnie rano z niecierpliwoscia niepozwalajaca spokojnie zjesc sniadania idziemy w strone jaskini. Pierwsza bramka 2000 kip, stacja druga oplata za lodke 110 000 kip i juz mozemy isc w kierunku wejscia oblanego sporej wielkosci jeziorkiem. Wyglada imponujaco. Wysoka gora, u podnoza ktorej znajduje sie kilkunastometrowej wysokosci i szerokosci wlot do jaskini. Za chwile juz siedzimy w lodkach napedzanych silnikiem i w towarzystwie 2 "przewodnikow" przeplywamy okolo 10 km szerokimi od kilku do kilkunastu metrow korytarzami. Sklepinie dochodzi czasem do kilkudziesieciu metrow, wiele razy musimy wyjsc z lodki zeby ja przenisc z powodu niskiego poziomu wody. Niesamowita przestrzen...
Nie tracac cennego czasu czekamy na powrotny transport, ktory w niedalekim czasie takze nas znajduje :) Komfortowo, bo tylko w 4 wracamy do Ban Na Hin aby po wizycie na lokalnym ryneczku obfitym w rozne dziwactwa z jaszczurem wlacznie :) znalezc nastepny transport. Przysporzyl mi on niemniej frajdy niz wycieczka do jaskini. Skoro byl wypchany po brzegi, zaproponowalem ze pojade na dachu. Oczywiscie nie musialem nawet powtarzac i uzyskalem zgode i tym sposobem przemierzylismy 50 km do rozwidlenia. Scenariusz ten sam. Natychmiastowa zmiana "busika" i jazda na poludnie. Znow znajduje nas autobus i po jego zatrzymaniu okazuje sie, ze jedzie do Pakse czyli kolejnej destynacji. Jedyne 8h jazdy "pornobusem" jak ochrzcilismy pojazd rozowo wykonczony w srodku i wyswietlajacy tanczace panie w tv, 3h snu na stacji benzynowej oczekujac na jej otwarcie rano i jestesmy. Tym razem zaledwie 16h na przemierzenie okolo 400 km :)

niedziela, 2 maja 2010



Przybywaja tu mlodzi i starsi, a bedac na liscie swiatowego dziedzictwa kulturowego UNESCO, miasto to staje sie jednym z glownych punktow podrozy po Laosie. W Luang Prabang bardziej odnajda sie ludzie ceniacy spokoj, a historyczna przeszlosc miasta zaciekawi pewnie niejednego podrozujacego.

Ja odnalazlem glownie spokoj, przemierzajac to malowniczo polozone miasteczko, w ktorego centrum jednak ciezko poczuc lokalny klimat, gdyz podobnie do Vang Vieng zostalo niemal calkowicie podporzadkowane turystom.
Uratowala mnie informacja o tanim guest housie jakies 10 minut spacerem od historycznego centrum, gdzie widac juz bylo niewielu zachodnich turystow i bardziej dalo sie przezywac klimat zycia Laotanczykow.
Oczywiscie eleganckie restauracje i kawiarnie w miescie i nad otaczajaca je rzeka, plus mnogie biura podrozy i inne instytucje ulatwiajace wizyte z pewnoscia nikomu nie szkodza. Od godziny 18 jedna z ulic zostaje zamknieta a cala jej dlugosc pokrywaja kolorowe stragany nocnego rynku z lokalnymi wyrobami.
Zdecydowanie najlepszym odkryciem byl Bar Utopia mieszczacy sie nad rzeka i wejscie po schodach do swiatyni na wzgorzu, z ktorego widac panorame miasta.
Rowerowym wyczynem byl 30 km wypad do wodospadow. Po drodze zaczepiony przez lokalesa na skuterze, zostalem zaproszony na szklanke wody. Tym sposobem poznalem Somemaya i mialem pierwsza okazje do wizyty w tutejszym domu jednej z okolicznych wiosek. W srodku prosto. Siedzielismy na poduszkach na podlodze pijac zimna, przegotowana wode. W pomieszczeniu 2 lodowki, a jedynym meblem w zasiegu wzroku byla szafka, na ktorej stal telewizor i dvd. Schody prowadzace do gory zapewne prowadzily do czesci sypialnej. Somemay nie ma latwego zycia. Zatrudniony jako kelner zarabia absurdalne 45$ miesiecznie, za co musi utrzymac rodzine, poniewaz stracil ojca, a jego matka nie moze podjac pracy. Jak wielu Laotanczykow jest bardzo otwarty i serdeczny. Wymieniamy sie mailami, a on zaprasza mnie do siebie ponownie.
Docieram do wodospadow. Poza moim rowerem na parkingu nie widze zadnego. Docieram do pierwszego wodospadziku i od razu wskakuje do orzezwiajacej wody. Dalej kolejne, coraz wieksze wodospady, aby w koncu stanac przed kilkudziesieciometrowym strumieniem spadajacej wody. Niestety powrot nie jest tak fartowny i zrywa sie lancuch. Ostatnie 10 km finiszuje jadac tuktukiem. Jeszcze niesamowity shake z owocow i ruszam w droge do jaskini Kong Lo...