niedziela, 2 maja 2010



Przybywaja tu mlodzi i starsi, a bedac na liscie swiatowego dziedzictwa kulturowego UNESCO, miasto to staje sie jednym z glownych punktow podrozy po Laosie. W Luang Prabang bardziej odnajda sie ludzie ceniacy spokoj, a historyczna przeszlosc miasta zaciekawi pewnie niejednego podrozujacego.

Ja odnalazlem glownie spokoj, przemierzajac to malowniczo polozone miasteczko, w ktorego centrum jednak ciezko poczuc lokalny klimat, gdyz podobnie do Vang Vieng zostalo niemal calkowicie podporzadkowane turystom.
Uratowala mnie informacja o tanim guest housie jakies 10 minut spacerem od historycznego centrum, gdzie widac juz bylo niewielu zachodnich turystow i bardziej dalo sie przezywac klimat zycia Laotanczykow.
Oczywiscie eleganckie restauracje i kawiarnie w miescie i nad otaczajaca je rzeka, plus mnogie biura podrozy i inne instytucje ulatwiajace wizyte z pewnoscia nikomu nie szkodza. Od godziny 18 jedna z ulic zostaje zamknieta a cala jej dlugosc pokrywaja kolorowe stragany nocnego rynku z lokalnymi wyrobami.
Zdecydowanie najlepszym odkryciem byl Bar Utopia mieszczacy sie nad rzeka i wejscie po schodach do swiatyni na wzgorzu, z ktorego widac panorame miasta.
Rowerowym wyczynem byl 30 km wypad do wodospadow. Po drodze zaczepiony przez lokalesa na skuterze, zostalem zaproszony na szklanke wody. Tym sposobem poznalem Somemaya i mialem pierwsza okazje do wizyty w tutejszym domu jednej z okolicznych wiosek. W srodku prosto. Siedzielismy na poduszkach na podlodze pijac zimna, przegotowana wode. W pomieszczeniu 2 lodowki, a jedynym meblem w zasiegu wzroku byla szafka, na ktorej stal telewizor i dvd. Schody prowadzace do gory zapewne prowadzily do czesci sypialnej. Somemay nie ma latwego zycia. Zatrudniony jako kelner zarabia absurdalne 45$ miesiecznie, za co musi utrzymac rodzine, poniewaz stracil ojca, a jego matka nie moze podjac pracy. Jak wielu Laotanczykow jest bardzo otwarty i serdeczny. Wymieniamy sie mailami, a on zaprasza mnie do siebie ponownie.
Docieram do wodospadow. Poza moim rowerem na parkingu nie widze zadnego. Docieram do pierwszego wodospadziku i od razu wskakuje do orzezwiajacej wody. Dalej kolejne, coraz wieksze wodospady, aby w koncu stanac przed kilkudziesieciometrowym strumieniem spadajacej wody. Niestety powrot nie jest tak fartowny i zrywa sie lancuch. Ostatnie 10 km finiszuje jadac tuktukiem. Jeszcze niesamowity shake z owocow i ruszam w droge do jaskini Kong Lo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz