niedziela, 6 czerwca 2010

Ostatnia okazja na azje w tym roku, protestow nie widac wcale w Bangkoku.



Mialem zamiar robic nic, a jednak nie wytrzymalem i stawilem czola wyzwaniu pt. Bangkok. Pierwszy wieczor ograniczylem do rozeznania na slynnym padole ludnosci podroznej czyli Khao San. Po pierwszym spotkaniu mialem obraz dosc nikly, poniewaz cala ulica wypchana byla po brzegi wodnymi wojownikami podczas Songkran na poczatku mojego tripa. Wczesniej dosc przypadkowo wyladowalem w 6-pietrowym centrum handlowym, gdzie dowiedzialem sie ze nowy Shrek jest w kinach, w dodatku w 3D wiec nie moge doczekac sie aby zobaczyc go w polskiej wersji jezykowej.

Tak juz bywa i trudno to zmienic, ze kiedy jest plaza to tylko sie lenic.



Co tu duzo mozna opowiedziec o przebywaniu na tajskiej wyspie? Jedynie tyle, ze pierwotnie ustalona Ko Chang ulegla zmianie i ostatecznie wyladowalem na Ko Samet z powodu szybszego dostepu do Bangkoku, a szczerze powiedziawszy bylo to duzym argumentem przesadzajacym biorac pod uwage 50% nocy w ciagu ostatnich 2 tygodni podrozy przespanych w autobusach.
Takze podroz dobiega konca jak i zywiolowa mobilizacja, do ktorej bylem zdolny przez caly okres jej trwania.
Lezenie plackiem na piachu, taplanie sie w wodzie, jedzenie, ogladanie filmow dvd, uzupelniania blogowych zaleglosci to czynnosci ktorymi moge pochwalic sie w czasie 2 dni i 3 nocy spedzonych na Ko Samet. Jedynym wyczynem byly przechadzki wzdloz plazy. Wyspa ladna, spokojna, lezaca na ternie morskiego parku narodowego. Jak twierdza lokalesi wyjatkowo malo ludzi. Pewnie protesty w Bangkoku wystraszyly potencjalnych przybyszow.
2 dni minely just like that, poczynilem juz przedostatni raz backpack packing i odjechalem do Bangkoku.

Kto sie w cierpliwosc dosc spora uzbroi, moze zobaczyc Ho Chi Minha w Hanoi



Rzadko odczuwany przez ostatnie 2 miesiace chlod budzi mnie na gornym pokladzie pietrowego lozka, generowany przez klimatyzacje i wiatrak znajdujace sie niemal nad moja glowa. Niechetnie schodze po drabince na dol, krzatajac sie miedzy podobnymi miejscami sypialnymi do mojego starajac sie spakowac. Jest 5 rano. Po zejsciu 3 pietra nizej oddaje klucz, wypijam rzadko spozywana przeze mnie kawe i wychodze na pusta jeszcze ulice. Jest jasno, zaraz slonce wyjdzie ponad budynki wzmagajac juz i tak wysoka temperature. Po 5 minutach spaceru docieram do punktu wyjscia -przystanku minibusow na lotnisko. Opuszczam Hanoi i niebawem przywitam Bangkok po raz drugi.
Za pozostale w moim portfelu 15 000 dongow nie moge odmowic sobie ostatniej okazji wsiorpania miski Pho wsrod lokalesow po przeciwnej stronie ulicy. Mimo wczesnej pory kilkanascie osob zasiada plastikowe krzeselka bez oparcia przy niskich stolikach. Wygladaja jak w stolowce w przedszkolu. Taki zestaw "mebli" jest czesto spotykany na ulicy i domniemam, ze chodzi o zasade im mniejsze tym tansze. Pho to tradycyjna wietnamska zupa z makaraonem, serwowana najczesciej z kawalkami wolowiny i posiekana zielenina. Do smaku mozna doprawic ja chilli, marynowanym czosnkiem, obowiazkowo skropic limonka, ewentualnie dodac pieprzu lub soli i zupka gotowa jest do wchloniecia za pomoca pary paleczek i lyzki przypominajacej mala chochelke. Pho to dobry cieply posilek na poczatek dnia.
Dzien wczesniej udalo mi sie uniknac kupna podrobionych najkow w jednym z licznych sklepow z butami co bylo rownie wyzywajace jak unikanie potracenia przez ktoregos z niesamowitej ilosci motocyklistow przemierzajacych chaotycznie wszystkie ulice stolicy podczas prob przedostania sie z jednej strony ulicy na druga. To z kolei zaledwie namiastka adrenaliny jaka zaserwowalem sobie kursujac jako pasazer moto taxi miedzy dworcami autobusowymi aranzujac sobie bilety na Cat Ba i do Sapa. Ulica wielopasmowa to wlasciwie jeden szeroki pas ruchu pozwalajacy wedlug uznania manewrowac motocyklistom, kierowcom autobusow i samochodow. Na szczyty cierpliwosci wspinalem sie natomiast stojac w godzinnej kolejce do mauzoleum Ho Chi Minha, choc nie zdawalem sobie sprawy z powagi sytuacji i miejsca, ale nazywajac rzeczy po imieniu i bez ceregieli zwlaszcza nie nalezac do narodu wietnamskiego to wystalem swoje aby w koncu przejsc w okolo 2 minuty naookolo szklanej krypty w ktorej spoczywal sobie ladnie odziany nieboszczek wyzej wspomnianego autoretetu panstwa pilnie strzezony przez uzbrojonych straznikow.
Centrum Hanoi tzw. Old Quarter otacza jezioro mieszczace sie w jego sercu. Waskie uliczki obsiane kafejkami i restauracjami, targi zywnosciowe, platanina dziesiatkow kabli wysokiego napiecia na slupach, charakterystyczne stozkowate nakrycia glowy noszone przez kobiety prowadzace handel obnosny. Upatrzylem sobie takze na mapie punkt z napisem Bia Hoi i po dlugim spacerze w skwarze udalem sie do zrodelka :) Na skrzyzowaniu 4 ulic zasiadlem na jednym z rzedu plastikowych krzeselek ustawionych na chodniku, zwroconych w strone ulicy i za chwile w moim reku pojawila sie szklanka zimnego piwa o wartosci 4000 dongow (~80gr). Dzielac sie historiami z ludzmi dookola i obserwujac zycie uliczne doczekalem 10 szklanki piwa i konca swojego dnia.

sobota, 5 czerwca 2010

Niezbedny okazal sie skuter i mapa. Spelnienie marzen czyli gorska Sapa.



Jeszcze nie wybralem sie w pozaeuropejska podroz w ktorej zabrakloby gorskich krajobrazow. Co prawda Laos nieco zaspokoil ta potrzebe, ale wiedzialem, ze na polnocy Wietnamu jest miejsce powalajace pieknem krajobrazu, a pola ryzowe utworzone na zboczach dodaja mu troche, mozna by rzec, artyzmu. Zrzadzeniem losu najtanszy bilet lotniczy do Bangkoku byl dopiero na 2.06 czylli 3 dni pozniej niz pierwotnie chcialem. Jak sie pozniej okazalo glownie dzieki temu przypadkowi moja wycieczka do Sapa okazala sie mozliwa.

Zgubic sie wsrod tylu skal ze heeeeej, czyli wypad kajakiem po Halong Bay.



Dalsza podroz kontynuuje sam, gdyz z powodu malej ilosci czasu musze nieco pospieszyc swoja wwedrowke. Wyjazd z Hoi An o 7 rano, 4 godziny w Hue oczekujac na przesiadke i o 18 wsiadam w nocny autobus do Hanoi. Za krotkie i nie dajace mi mozliwosci swobody ruchu "lozko" przypominajace miejsce w formule 1 do wyskosci uda. Krotko mowiac sama radosc i gwarancja wyspania sie. Okolo 6 nie moge juz zasnac, a godzine pozniej witam sie z banda naprzykrzajacych sie moto taxowkarzy odbierajac plecak z luku bagazowego. Tym milym akcentem zaczalem swoj pobyt w stolicy Wietnamu-Hanoi.
Szybko kieruje sie do Backpackers Hostel, ktory jak okazuje sie licznie oblegaja brytyjczycy slynacy ze swojego imprezowego stylu przemierzenia Azji. Wlasnie zbiera sie grupa na 3-dniowy rejs po Halong Bay. Kilku niedobitkow z ubielglej nocy stara sie ogarnac zjadajac na szybko bagietke z bananem. Na szczescie Wietnamki pracujace w recepcji bardzo dobrze mowia po angielsku i sluza pomoca dzieki czemu po 2 kawach i sniadaniu oraz pol godzinnej konsternacji decyduje sie czym predzej opuscic zatloczone Hanoi i kierowac sie w strone Cat Ba, najwiekszej wyspy na zatoce Halong.
Jako pasazer moto taxi z duzym plecakiem i w malym kasku jade na dworzec autobusowy. Kupuje bilet laczony bus-lodka-bus pozwalajacy mi bezposrednio dostac sie do Cat Ba town na wyspie. Niestety na tym dworcu nie ma biletow do Sapa, a biorac pod uwage moj napiety termianarz lepiej byloby juz go miec. po 10 minutach negocjacji z kierowcami moto taxi znow z duzym plecakiem jade na inny dworzec uczestniczac w gestym ruchu ulicznym.
Jak na 10 rano po ponad calej dobie w podrozy to dzieje sie na prawde duzo. Przemierzam w ten sposob blisko 10 km zeby kupic bilet do Sapa i wracam z powrotem na dworzec.
Zmeczenie daje sie we znaki i cala droge do portu przesypiam w autobusie. Jeszcze tylko przesiadka do lodki i za chwile jade autobusem na wyspie. Na szczescie decyzja byla trafna, gorzysta wyspa porosnieta dzungla jest piekna, porownanie jej w przewodniku do krajobrazu z Jurassic Park jest jak nakbardziej na miejscu. Za 7$ dostaje tez jeden z lepszych pokoi na jakies trafilem z panoramicznym widokiem na zatoke wyspy. W miescie, skladajacego sie glownie z hoteli na wybrzezu zamawiam jednodniowa wycieczke do Halong Bay, przygladam sie dziwnym stworom w akwarium i trafiam na plaze otoczona skalami gdzie koncze dzien.
Rano dolaczam do grupy, ktora na szczescie jest tylko 7 osobowa. 4 z nas zajmuje gorny poklad statku i przeplywamy posrod gorzystych wysp i skal wyrastajacych z wody. Odwiedzamy 2 jaskinie, z ktorych druga jest na prawde imponujaca wielkoscia i swietnie podswietlona. Przerwa na obfity lunch, nurkowanie z maska w wodzie bez widoku :) i decydujemy szybciej poplywac na kajakach. W dwuosobowym kajaku przypadla mi w parze angielka. Pytamy gdzie mozemy plynac, w odpowiedzi slyszac ze wszedzie zaczynamy wioslowac. Postanawiamy zrobic petle dookola skal wyznaczajac sobie wyimaginowana trase, ktorej w koncu nie widac przez gory. Znajdujemy jeden przesmyk, pozniej drugi, kolejne tez bez problemu. Przeplywamy obok rybich farm, gdzie obszczekuja nas psy podbiegajac do skraju unoszacej sie na wodzie platformy. Mniej wiecej w polowie drogi zaczynamy szukac odbicia w prawo aby zaczac powoli wracac. Wplywamy w okolo 3 zatoki, gdzie pomimo ze jest pieknie nie ma drogi przelotowej. W koncu docieramy do slepego zaulku bez dalszej mozliwosci ruchu. Wszystko pieknie, ale powrot ta sama trasa, dluga trasa to nie bylo cos o czym marzylem na koniec dnia. Po dluzszych zmaganiach z wioslami jestesmy nieco zagubieni, probujac odnalezc nasza przystan. Wesolymi okrzykami probujemy przywolac kogokolwiek do pomocy. Calkiem przypadkowo znajdujemy przystan, lecz okazuje sie ze mamy godzinne spoznienie i lodka wraz z nasza grupa juz zaczela akcje poszukiwawcza. Obylo sie bez pretensji, chyba cieszyli sie ze jednak sie odnalezlismy. Po powrocie mobilizuje sie jeszcze na przejazdzke skuterem po wyspie bedac w nie lada zachwycie otaczajacej mnie przyrody. Po dotarciu do hotelu mam juz sile tylko na prysznic i padniecie na lozko.

Lowcom przygod daje dobra rade, wbij sie w miejski ruch swym jednosladem.



Chec poznania i oodkrycia czegos nowego nie pozwolila nam spokojnie spedzic kolejnego dnia na bezczynnosci w Hoi An. Zachecony przez mojego holenderskiego kolege postanowilem sie przemoc i w koncu dosiasc jednoslada. Jako, ze moje wczesniejsze doswiadczenia nie byly zbyt pomyslne przez cala podroz raczej nie bylem skory do tej formy podrozy, ale jak to sie mowi raz kozie smierc wiec decyzja zapadla.
Rano predkie sniadanie i juz dosiadamy 2 sporej, jak na skutery, wielkosci yamahy. Naszym celem jest odnalezienie China Beach, rzekomo jednej z ladniejszych wzdloz wietnamskiego wybrzeza. Szybko wyjezdzamy z miasta wyostrzajac uwage aby odnalezc sie w chaosie ruchu drogowego. Za chwile jedziemy juz dwupasmowa droga szybkiego ruchu, gdzie w zasadzie skala przyjeta przeze mnie wczesniej odnosnie procentowego udzialu pojazdow na drodze potwierdza sie. Na trasie praktycznie same motocykle co znacznie poprawia komfort jazdy. Po kilku kilometrach mijamy wielkie resorty turystyczne, wygladajace na gorna polke cenowa, jednak zdecydowanie nie odnajduje sie w tym klimacie wakacji wiec podziwiam tylko ogrom budowli.
Po okolo pol godziny nieoczekiwanie jestesmy juz w Danang, 4 co do wielkosci miescie Wietnamu. Wlasciwie na jego obrzezach, mijajac piekna plaze, nastepnie zatoke rybacka kierujemy sie do wyrastajacego bialego monumentu na wzgorzu przedstawiajacego jakas postac. Na miejscu okazuje sie, ze to swiezo wybudowana swiatynia, trwaja jeszcze prace wykonczeniowe. Wielki posag to jakas postac sakralna, przepraszam za ignoranctwo, ale nie orientuje sie jaka :) Jakkolwiek, jej rozmiar robi wrazenie, jak i widok rozciagajacy sie na wybrzeze i miasto. W baku robi sie pusto wiec kierujemy sie w strone Danang. Tam calkiem przypadkowo przezywamy najlepsza przygode z calej jazdy. Po zatankowaniu probujac znalezc droge wyjazdu z miasta, docieramy do najbardziej ruchliwego skrzyzowania w miescie (tak przynajmniej wygladala to z mojej perspektywy). Co gorsza nie bylo juz odwrotu, a sygnalizacja swietlna raczej nie byla wyznacznikiem porzadku ruchu. Postepujac za przykladem lokalesow, uzywam klaksonu ile sie da i jade. Pojazdy nacieraja z kazdej strony mijajac sie na srodku skrzyzowania zasada kto ma bardziej glosny klakson, lub po prostu nie zatrzymujac sie jada do przodu. O dziwo bez wiekszych problemow udaje mi sie wyjechac z tego zawirowania i jedziemy przez most. Trzymam sie prawej strony jezdni, dajac sie mijac wszystkim chetnym do szybszej jazdy, smieje sie do siebie patrzac na ogrom kierowcow przede mna i za mna. Jeszcze tylko mniejj oblegane rondo i jestesmy z powrotem przy plazy. Na koniec wycieczki odwiedzamy Marble Mountains, sluzace jako surowiec do produkcji duzych i ciezkich rzezb. Cala wioska dookola trudni sie wylacznie tym, a same wzgorza to standardowo swiatynie, kilka dobrych punktow widokowych i jaskinia swietnie zaaranzowana dymem z kadzidel, przez ktory przenika wpadajace przez otwory w sklepieniu swiatlo.
Spaleni sloncem wracamy do Hoi An zeby odpoczac przed kolejna dluga podroza.

Dobry material czy niezly chlam. Odpowiedz znaja kupcy ciuchow z Hoi An...



Hoian dzieki dobrze zachowanej architekturze starego miasta zostalo zapisane na liscie swiatowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. W zasadzie mozna je porownac do Luang Prabang. Podobnie jak w laotanskim miescie, tak i tutaj w mury starego budownictwa zostala wcielona niezliczona ilosc sklepow i sklepikow, kafejek i restauracji co moim zdaniem psuje caly klimat w obu przypadkach, lecz zgodnie z narastajacym naplywem turystow jest zjawiskiem nieuniknionym, a szkoda...
W Hoi An zawitalem wczesnie rano, po pierwszej podrozy sypialnym autobusem. Niestety zostal on zaprojektowany na rozmiary wietnamskie czyli moj wzrost nie kwalifikuje sie juz do komfortowego przemieszczania sie tym srodkiem transportu. Wciaz jednak lepsze za male "lozko" niz spanie na siedzaco.
O 7 kieruje sie do hotelu, ktory wybral juz Reinier, uczestnik multinarodowej kolacji. Po jednodniowym pobycie w Nha Trang-kolejnym przystanku na wybrzezu po Mui Ne takze stwierdzil, ze czas ruszyc dalej.
Brak pradu zmusza nas do rozeznania sie w okolicy. Docieramy na targowisko chyba najliczniej oblegane o tej porze dnia. Przedzierajac sie wsrod stoisk z warzywami i owocami, miesem, zywymi kurami i kaczkami sponiewieranymi sznurkiem, w koncu gadzetami dla turystow, wydostajemy sie na ulice aby zaczac od lokalnego sniadania czyli Pho i Lat Cao. Tym sposobem wpadamy w wir smakowania lokalnych potraw na zmiane z wietnamskimi piwami, przenoszac sie z czasem od przydroznych knajp do stoisk z jedzeniem wewnatrz targowiska stolujac sie wsrod miejscowych.
Hoi An rozslawilo sie wsrod podroznej spolecznosci z tanich uslug krawieckich. Na kazdej ulicy sprzedawcy zapraszaja do swojego sklepu aby obejrzec materialy i w rezultacie zamowic sobie garnitur, koszule, sukienke, a nawet buty w innym zakladzie wyspecjalizowanym wlasnie w obuwiu. Trudno powiedziec czy to dobra jakos materialu, wykonania i w wiekszosci miejsc brak sampli d przymierzenia w zwiazku z czym zrezygnowalem z tej przyjemnosci, ale przy okazji wizyty na poczcie moglem zaobserwowac, ze sa ludzie ktorzy daja sie poniesc i wysylaja do domu paczki, a raczej paki ladownosci mojego 70-litrowego plecaka.
Nadejscie pory deszczowej tez dalo o sobie znac w 15 minut zamieniajac ulice w rzeczke.
A na koniec dnia zaczerpnalem krotka "lekcje" wietnamskiego zartujac ze sprzedawczyniami jednego ze sklepow. Wielokrotnie slyszalem od podrozujacych, ze Wietnamczycy sa niemili i malo przyjazni i nie mam pojecia skad wynikaja te wnioski. Uwazam raczej, ze sa otwartymi ludzmi chetnymi do pomocy i skorymi do zartow.

Niezly akcent azjatyckich wakacji, 8 kultur przy wspolnej kolacji.



Choc pogoda o tej porze roku nie okazala sie laskawa i moje zachcianki staniecia na surfowej desce legly w gruzach. Zatem pobyt w Mui Ne zapowiadal sie na bardzo relaksowy i nie obfitujacy w wrazenia. A jednak...
Miejsce do spania na szczescie znalazlo mnie samo gdy wysiadajac z autobusu spostrzeglem napis "room 5$". Nie zastanawiajac sie ulokowalem swoj bagaz w dormitorium w kompleksie z basenem i lezakami nad morzem. Zachecony falszywa informacja o dwukilometrowym oddaleniu mojego punktu zainteresowania ruszylem na spacer. Mijajac palmy, restauracje, bary i sklepy zeszlo jakas godzine a ja wciaz nie jestem u celu. Zblizajacy sie zmrok tez nie zacheca mnie do powrotu na nogach. Niedlugo po tych rozmyslaniach zjawia sie Dave na skuterze, gosc z Australii ktorego poznalem w hostelu w Sajgonie. Tym sposobem staje sie jego pasazerem, objezdzamy okolice, zjadamy kolacje i ustawiamy sie na dzien nastepny.
Rano slonce, zajmuje lezak. Niebawem zjawia sie Dave. Smazamy sie jak na patelni orzezwiajac kapiela w morzu od czasu do czasu. Nagle pojawia sie gosc z Chile zapoznany gdzies przez Australijczyka. Niebawem nadchodza Gregorio i Daniel, z ktorymi dzielilem leniwie czas na kambodzanskiej Otress Beach. Odwiedzam okoliczne atrakcje, biale wydmy, czerwone wydmy, strumien w rajskiej scenerii i wracam. Okazuje sie, ze inni tez sie napotkali gdzies wczesniej. Tym sposobem zasiadamy przy kolacji 8-osobowym skladem. Wszyscy z innego kraju i kazdy podrozujacy sam. Polska, Holandia, Francja, Irlandia, Hiszpania, Chile, Argentyna i Australia. Nikt z nas wczesniej nie trafil na takie spotkanie, czesc z nas poznala sie juz gdzies na trasie przemierzajac Azje. W jak najbardziej przyjaznej atmosferze biesiadujemy do 3, przenoszac sie pozniej do baru prowadzac potyczki w bilard, gdzie reprezentacja Polski poniosla po raz kolejny na trasie sromotna kleske :)

Saigon



Ho Chi Minh City popularnie znany jako Saigon wyobrazalem sobie zupelnie inaczej. Wg moich oczekiwan najwieksza metropolia Wietnamu liczaca ponad 7 mln obywateli powinna obwitowac w drapacze chmur czy posiadac metro. Podziemnego pociagu nie odnalazlem, oprocz kilku wiezowcow w centrum, z ktorych nawet nie dalo sie obejrzec panoramy miasta, nie ma zbyt wiele wysokich zabudowan. Najwyzszy budynek jaki udalo mi sie "zdobyc" liczyl 31 pieter.
A na parterze miasta, zgodnie z oczekiwaniami, jeszcze wiecej jednosladow, a co za tym idzie ogromna ilosc irytujacych moto taxi usilujacych za wszelka cene zdobyc klienta, wsrod jakby nie patrzec wysokiej konkurencji.
Centrum miasta ma kilka miejsc wartych zobaczenia. Na pewno zalicza sie do nich muzeum wojny, gdzie ponad wszechobecna propaganda i tak na prawde brakiem sprecyzowanych informacji dotyczacych wojny, mozna na najwyzszym pietrze wystawy dotrzec do zbioru kilkudziesieciu fotografii w wielkim formacie zrobionych podczas wojny przez amerykanskich i wietnamskich fotoreporterow na polu bitwy. Szokujace i oddajace realizm tragedii zdjecia to jedyna jak dla mnie ciekawa propozycja muzeum. Ogladania map z statystykami dotyczacymi ilosci ton zrzuconych bomb nie mowia nic o wojnie. Po tej antyamerykanskiej wystawie wyszedlem z taka sama niewiedza jak przed wejsciem do muzeum, wzbogacony o utwierdzenie sie w przekonaniu ze to jedna wielka bzdura krzywdzaca ludzi co ukazaly zdjecia.
Niewielkie zoo polaczone z ogrodem botanicznym nie bylo nadzwyczajne, jednak mozliowosc karmienia sloni i orangutan wyciagajacy swoje dlugie rece w celu zdobycia smakolykow od przechodniow zaliczam do najlepszych punktow programu.
Wedrujac ulicami Saigonu trzeba uwazac zeby nie zachaczyc glowa o zwisajacy kabel wysokiego napiecia, ktory nieszczesliwie poluzowal sie gdzies w plataninie setki przewodow biegnacych nieco wyzej.
Dobre hotele, bogate sklepy, zachodnie fast foody i troche kolonialnej architektury. Tyle zaobserwowalem przemierzajac HCMC.
Nie obylo sie bez wizyty na rynku, a po drodze do hotelu natknalem sie na masowy aerobik w parku. Uznalem, ze nie ma czego szukac dalej w wielkim miescie i czym predzej ruszyc na wybrzeze.

Zbyt wczesnie rano zbiegowisko, zeby obejrzec plywajace targowisko



Can Tho nie ma specjalnie wiele do zaoferowania turystom, ktorzy wlasciwie odwiedzaja tylko przyrzeczne hotele w celu odbycia wycieczki do targow na wodzie znajdujacych sie w poblizu miasta.
Mimo tego dla mnie wydalo sie interesujace wlasnie pod wzgledem braku wszechobecnych ludzi zachodu, ktorych widoku doswiadczyc mozna w wiekszosci popularnych miejsc Azji Poludniwo-Wschodniej. Na ulicach skwar i ponownie tlum motocykli, ktorych widok jak domniemam bedzie juz do konca pobytu w Wietnamie nieodlaczna czescia kazdej wizyty gdziekolwiek.
Nastepnego dnia rano przy sniadaniu w hotelu widze, ze grupa jest jeszcze wieksza niz dnia poprzedniego. Pora jest jak na moje potrzeby znow nieludzka i otoczenie wielu ludzi nie sprzyja mojemu dobremu nastrojowi. Generalnie nie lubie byc uczestnikiem masowej turystyki czyli min. udawac sie na grupowe wycieczki. Sa jednak okolicznosci takie jak brak czasu, lub trudnosc zorganizowania sobie wypadu taniej. Wlasnie nadarzyla sie ta okazja i ku mojemu niezadowoleniu maszeruje w kierunku lodki z okolo 30osobowa grupa.
Okolo godzinna podroz lodzia i na horyzoncie pojawia sie to nietypowe zjawisko -plywajace targowisko:)
Jest to po prostu targ-hurtownia warzyw i owocow, ze wzgledu na wygode komunikacyjna, umiejscowiona na rzece -dokladniej w delcie Mekongu. Skutkiem tego handlu jest pozniej zaopatrzenie okolicznych miast i wiosek, a nawet jak twierdzil pan pilot, sasiedniego kraju tj. Kambodzy w swieze produkty zywnosciowe.
Ruch turystyczny jest mimo niskiego sezonu zauwazalny i mijamy conajmniej kilkanscie lodek podobnych do naszej z ludzmi chetnymi zobaczyc to niezwykle miejsce. Daje to oczywiscie dodatkowe mozliwosci lokalesom w handlu.
Rejs Mekongiem tez nalezy do przyjemnych przezyc, z ktorych np. obserwujac most na rzece wywnioskowalem, ze na jeden dwuslad tj. samochod, przypada ok. 30-40 jednosladow. Tak moznaby w przyblizeniu okreslic stosunek pojazdow przemierzajacych Wietnam -bynajmniej te okolice.

środa, 26 maja 2010

Sam na dachu lodzi, blacha parzy jak smok. Przekraczam granice i laduje w wietnamskim Chau Doc



d poczatku podrozy pragnalem przeplynac sie po najwiekszej rzece odwiedzanego przeze mnie regionu, ale z roznych powodow do tej pory mi sie to jeszcze nie udalo. Zapewne ta podroz nie bylaby jedyna w swoim rodzaju gdybym nie byl jednym pasazerem podrozujacym w pasazerskiej lodzi, ktora podrozowalem. Takim wlasnie sposobem, plynac ku delcie Mekongu wkroczylem do Wietnamu.

Najpierw jako jedyny wsiadam do minibusa odbierajacego mnie z hotelu, po godzinnej jezdzie jestem prowadzony na podworko przy jakims domu, dalej bez towarzystwa innych turystow. Za bramka widze rzeke i jakies lodki choc jestem przekonany, ze przed chwila mijalem port pasazerski.
Czas mija a mi do glowy przychodza rozne mysli. W konu cos sie dzieje. Otwieraja mi bramke wskazujac droge do lodki. Widze turystow z niej wysiadajacych i czuje ulge :) Poza mna jednak nikt na pokladzie sie nie znalazl. Nie zastanawiajac sie dlugo od razu zmierzam na dach gdzie moge spedzic cala podroz lezac na materacu uwazajac zeby skora nie dotknac rozpalonej jak patelnia blachy statku.
Odprawa wizowa przebiega nieprzypuszczalnie sprawnie, bez koniecznosci uiszczania wymyslonych oplat dodatkowych.
Juz po przekroczeniu granicy wszystko zaczyna sie zmieniac. Na malych lodkach pierwszy raz obserwuje ludzi w tradycyjnych wietnamskich nakryciach glowy, widac roznice w zabudowie nabrzeza, domy na palach gesto wystepujace po stronie Kambodzy ustepuja domostwom usytuowanym bardziej w glab ladu. Z uplywem czasu pojawiaja sie plywajace domy, wioski rybackie. Transportem miedzy dwoma brzegami rzeki sa promy przewozace ludzi kiedy poklad jest pelny.
Wraz z zachodem slonca dobijam do portu w Chau Doc. Ponad 180 milionowa spolecznosc Wietnamu rzuca sie w oczy. Na ulicach mnostwo skuterow trabiacych i chaotycznie przemierzajacych ulice wzdloz portu. Po dluzszej chwili poszukiwan noclegu ulegam rikszarzowi, ktore wiezie mnie do guest housu w centrum miasta. Krotki spacer po skwerze otoczonym stoiskami z jedzeniem, proba komunikacji. Pierwsze wrazenie -wietnamczycy slabo operuja angielskim. Udaje mi sie jednak zamowic wycieczke po delcie Mekongu i zaaranzowac sobie tym samym pobudke wczesnie rano.
Lekko zdziwilem sie kiedy chwile po 6 na ulicy mojego lokum zycie krecilo sie juz na calkiem wysokich obrotach. Uliczne jadlodajnie serwujace grillowane mieso lub nudle rozprzestrzenialy zapachy ze swoich stanowisk. Wciagam szybko miske makaronu i dolaczam do wycieczki.
Pierwszy dzien to w zasadzie odcinek rzeki ktory juz przeplynalem, mozliwosc popatrzenia z bliska na plywajace domy, odwiedziny na rybiej farmie, wizyta w islamskiej wiosce gdzie na potrzeby turystow dziewczyna produkuje tkanine na wiekowym urzadzeniu. Oczywiscie wizyta ma celu sprzedaz wyrobow wlokienniczych. Daje glowe, ze nie sa one tkane obserwowanym sposobem :)
Spacer do meczetu i szansa na obserwacje tego dziwnego, jak dla mnie, zjawiska czyli Wietnamcow wyznawajacych Islam.
Odwoza nas do miasta, wsadzaj?mnie w busa i laduje w kolejnym miescie -Can Tho skad nastepnego dnia rano wyruszyc mam obejrzec plywajacy targ.

Phnom Penh



Phnom Penh wita gwarem, skwarem, atakiem taxowkarzy i smrodem spalin -po prostu czuc, ze jest sie w Azji. Choc pierwsze wrazenie do najlepszych nie nalezy to szybko mozna przekonac sie, ze stolica Kambodzy ma w sobie duzo uroku i potrafi zainteresowac bogactwem atrakcji.

Przejazd w roli pasazera moto taxi, szczegolnie z duzym plecakiem, zaliczylbym do wyczynow ekstremalnych. Biorac pod uwage natezenie ruchu jak i sposob zachowania uczestnikow ruchu, mozna miec pewne obawy co do slusznosci podjetego wyzwania. Do wszystkiego oczywiscie mozna sie przyzwyczaic i po czasie stanowi to swietna rozrywke, zwlaszcza w duzych miastach. Niemniej Phnom Penh bylo pierwsza azjatycka metropolia, ktora zdecydowalem sie przemierzyc wlasnie w ten sposob.
Lokum nad jeziorem daje sympatyczny widok na miasto z restauracji na ostatnnim pietrze. Wiodace do hotelu uliczki sa waskie, gesto wypelnione restauracjami, biurami podrozy i innymi miejscami noclegowymi. Zageszczaja je dodatkowo kierowcy tuk-tukow i mototaxi oraz stoiska z ulicznymi przekaskami.
Pierwszy spacer rozpoznawczy doprowadza mnie do swiatyni na wzgorzu, obleganym przez czychajace na przysmaki malpy. Na dole gigantyczny zegar ze wskazowkami i skwer, wokol ktorego skupily sie obchody urodzin krola, trwajace tu az 3 dni.
Dalsza wedrowka doprowadzila mnie na skraj szerokiego koryta rzeki, gdzie postanowilem zrobic rozeznanie mozliwosci transportu rzecznego do Wietnamu.
Na ulicach roi sie od obcokrajowcow. Phnom Penh oprocz tego, ze jest atrakcyjnym turystycznie miejscem, dla wielu osob stanowi glownie punkt tranzytowy do lub z Wietnamu.
Nastepny dzien poswiecilem na piesza wedrowke ulicami centrum stolicy, a najciezszym elementem tej rozrywki bylo odmawianie ofert wycieczki objazdowej nagminnie podjezdzajacych tuk-tukow.
Poza centralnym rynkiem, palacem krolewskim i srebrna pagoda, ktore od innych podobnych miejsc wyroznialy sie glownie architektonicznie, najbardziej na uwage zaslugaja tzw. "Killing Fields" polozone kilkanascie kilometrow poza miastem, bedace miejscem mordow i mogila tysiecy ludzi
Zeby znalezc ciekawe-lokalne miejsce na kolacje wieczorem trzeba bylo wejsc w ciemna uliczke aby dostrzec podjezdzajace samochody i motory, z ktorych ludzie masowo wchodzili wglab jedynego dobrze oswietlonego miejsca na ulicy. Choc trafilem tam przypadkiem to okazal sie to szczesliwy wybor pozwalajacy mi na niemal wlasnorecznie przyrzadzone barbecue.
Ostatnim punktem dnia bylo obejrzenie oswietlonego palacu krolewskiego gesto obleganego, prawdopodobnie ze wzgledu na obchody wspomnianych urodzin krola.

piątek, 14 maja 2010

Prawie jak w raju, prawdziwy no stress czyli wybrzeze Kambodzy na plazy Otress



Otress beach to kolejne miejsce pozostawiajace w mojej pamieci duzy odcisk i plasujace sie w szufladce z napisem "legenda". Ta legenda glosi, ze istnieje "plaza" oddalona 5km od miasta Sihanouk ville na wybrzezu Kambodzy. Sklada sie z rzedu chatek nad brzegiem morza tworzacych baze noclegowa i zywieniowa. Rozrywka jest przebywanie tam samo w sobie, a poza tym miejsce charakteryzuje sie tym, ze latwo mozna w nim utknac...

Budze sie caly mokry. Chyba jest jeszcze wczesnie. Brak wiatraka i okna w naszym pokoju na poddaszu wyraznie daje sie we znaki. Odslaniam moskitiere przykrywajaca caly materac lezacy na podlodze. Stawiam pierwsze kroki na piaszczystej podlodze, schodze po drabince uswiadamiajac sobie, ze szum morza ktory slyszalem juz po przebudzeniu sie jest realny. Przede mna bar, 10 m dalej brzeg morza. Wejscie do niej jest malo orzezwiajace, woda ma ponad 30 stopni przez dluga plycizne. Witam sie z Nan bedaca kucharka w naszej kwaterze. Siadam na bambusowym fotelu wpatrujac sie w wode. Na kanapie obok spi juz Sander rozpoczynajac kolejny dzien swojej juz kilkumiesiecznej wizyty w Otress. Utknal... Niesamowity klimat i piekno miejsca wciagnely go na dluzej. Lacznie jest nas 7 osob. W kwaterze obok znajduje sie bilard i bar oczywiscie, a takze standardowo restauracja. Wszystkie miejsca sa calkiem podobne, powstaly glownie dzieki zagranicznym ludziom, ktorzy tak jak my pojechali tam na kilka dni, aby ostatecznie utknac otwierajac i prowadzac swoje miejsce.
W Otress mozna latwo zaznajomic sie z lokalnymi ludzmi, ktorzy pracujac dla zachodnich przybyszow oswoili sie z ich stylem bycia. Chetnie towarzysza w grach i rozmowach. Wymiataja w bilard :)
Jedno miejsce zwane Sunshine nalezy do Polki. Moni prowadzi je juz 3 rok, a jej zaloga przygotowuje swietne posilki. Tak jak wiekszosc utknela podczas podrozy odnajdujac tam kawalek siebie.
Ja odnalazlem sie rownie dobrze i rowniez niewiele brakowalo zebym popadl w zapomnienie. W pore jednak wzialem sie w garsc i odjechalem skuterem do miasta by wsiasc do autobusu w celu poszukiwania kolejnych miejsc.

W Battambang targ tetni zyciem od wczesnego rana, w poblizu na wzgorzu jest swiatynia o nazwie Banana



Battambang jest jednym z najwiekszych miast Kambodzy choc w zasadzie nie sprawia takiego wrazenia. Podobno jest takze jednym z najczesciej odwiedzanych miejsc w kraju, ale tez specjalnie sie nie rzuca sie to w oczy. Sa tu tanie hotele, targ wytwarzajacy duza ruchliwosc wokol niego, wysoszona rzeka i mozliwosc wypadu poza miasto w celu podziwiania piekna krajobrazu. Miasto zasypia juz 22, a pozniej budzi sie brudna rozrywka i handlarze narkotykow.

Podroz nie byla taka oczywista, bo pomimo tego ze bylem szczesliwym posiadaczem biletu autobusowego to nikt nie raczyl mnie odebrac rano z hotelu, bo taka byla umowa przy jego kupnie. Boy hotelowy powiedzial, ze ktos zjawil sie 20 minut przed czasem. Wg jego zeznan mialem samemu dostac sie na dworzec autobusowy. Zignorowalem ta informacje bedac pewien, ze robi mi pod gore gdyz nie zarezerwowalem biletu w hoteu. Czas mija, nikt nie podjezdza. W ostatniej chwili udaje mi sie wsiasc do busa innej firmy przewozowej zbierajacego pasazerow w celu podwozki na dworzec. Na miejscu okazuje sie, ze Argentynczyk Gregorio nie mial tyle szczescia co i ja, brakuje go w autobusie. Spotkalismy sie w Angkorze i postanowilismy dalej rruszyc wspolnie.
W Battambang zaatakowal mnie gorac wdzierajacy sie przez wyjscie do klimatyzowanego autobusu. Zaraz zanim podazala gromada moto-taxi kierowcow przekrzykujacych sie, w ich mniemaniu zachecajac mnie do skorzystania ze swoich uslug. Dziekuje. Odchodze pare krokow i po wypowiedzeniu nazwy hotelu okazauje sie, ze taxi mam za darmo. Milo.
Czysty, przestrzenny, 2osobowy pokoj z lazienka i telewizorem, darmowy internet, telefon, restauracja na dachu.
Taki standard warty jest w Battambang 6$.
Po chwili relaxu i wyjsciu na obchod po okolicy spotykam Grega. Scenariusz taki jak przewidzialem. Nikt sie nie zjawil, on musial pofatygowac sie do biura i pojechac nastepnym autobusem.
Planujemy wycieczke po okolicy nastepnego dnia. Szybkie rozeznanie i dobijamy targu z kierowca na 6-godzinny objazd po wszystkich miejscach zainteresowania za 10$.
Rano przenosimy sie do wspolnego pokoju. Tym razem cena wynosi niemal symboliczne 5$ za dwuosobowy pokoj.
Jedziemy do swiatyni na wzgorzu, gdzie udalo mi sie nagrac sredniejj jakosci podklad do klipu wydobywajacy sie z kaseciaka bedacego wlasnoscia "opiekuna" swiatyni. Datowo jest starsza od Angkor Watu, w powietrzu unosi sie zapach kadzidel, a dodajac do tego trzeszczaca muzyczke i widok ze wzgorza otrzymujemy miejsce odpowiednie na chwile spoczynku.
Nastepny przystanek to swiatynia Banan w miejscowosci Banan. Tam tuk-tuk ma usterke i w mgnieniu oka dookola nas roi sie od dzieciakow z miejscowej wioski. Dluzszy spacer pod gore i zwiedzamy kolejno "killing caves" gdzie wyraz swojej glupoty i okrucienstwa dal niegdys Pol Pot uczyniajac to miejsce zbiorowa mogila Khmerow oraz wspomniana swiatynie Banan wokol ktorej widok byl jeszcze bardziej rozlegly i zmuszajacy do jego kontemplacji.
Jeszcze zejscie z gorki i wycieczka dobiega konca przy odswiezajacym powietrze deszczu, ktorego nieuniknione nadejscie obserwowalismy juz bedac na wzgorzu.

poniedziałek, 10 maja 2010

Wiadro potu i ciuta wigoru aby doznac na rowerze swiatynie Angkoru.



Angkor trzeba zdecydowanie doznac. Zespól niesamowitych swi¹tyñ wpasowanych w d¿ungle, porozrzucanych w promieniu kilku kilometrów.
Choæ na klipie pokaza³em tylko dwie: Angkor Wat i Bayon, to jest ich znacznie wiêcej i s¹ niemniej interesuj¹ce.

Rower by³ najtañszym sposobem na odwiedzenie Angkoru, oddalonego kilka km od Siem Reap. Ambitny plan pobudki o 5 leg³ w gruzach wiêc po przybyciu na miejsce przed 7 rano Angkor Wat by³ ju¿ ca³kowicie oœwietlony porannym s³oñcem. W œrodku pierwsza niespodzianka. Na "posesji" œwi¹tyni bezpardonowo w cieniu pod drzewami usytuowane s¹ gar kuchnie i stoiska z napojami ch³odz¹cymi. Nie brak ich tak¿e przed Angkor Wat i w pobli¿u wszystkich pozosta³ych œwi¹tyñ. Ka¿dy przejazd (szczególnie na rowerze) obok jednej z nich to conajmniej salwa okrzyków "cold water, sir, very cheap price for you", która po zatrzymaniu roweru zamienia siê w oblê¿enie. Co ciekawsze wokó³ swi¹tyñ mieszkaj¹ ludzie. Czasem w dos³ownym ich s¹siedztwie.
Poruszaj¹c siê drogami ³¹cz¹cymi kolejne monumenty mo¿na ogl¹daæ miejscowych zajmuj¹cych siê codziennymi pracami. Reszta lokalesów uczestniczy w popularnej dzia³alnoœci obs³ugi gastronomiczno-gad¿eciarskiej ruchu turystycznego.

Wieczorem po spêdzeniu 13h peda³uj¹c i chodz¹c, wypijaj¹c przy tym 2 Red Bulle, 4 kokosy, 2 cole, 3 zimne herbaty i z 4 litry wody i przebywszy ponad 50 km dorgi zrozumia³em dlaczego zaleca siê 3 dni na zwiedzanie Angkoru. Jakkolwiek uda³o mi siê zachaczyæ o znaczn¹ wiêkszoœæ wartych zobaczenia œwi¹tyñ to temperatura powietrza i peda³owanie to strasznie wyzywaj¹cy sposób na zwiedzanie.

Kiedy sie nie ma co sie lubi nic nie stoi na przeszkodzie zeby zrobic sobie z lodki plywajacy dom na wodzie.



Widzia³em ró¿ne ekstremalne formy ludzkiego zakwaterowania. Chiñskie biedne dzielnice, slumsy w Indiach, fawele w Brazylii, a nawet p³ywaj¹ce wyspy Uros na jeziorze Titicaca w Peru. Przeja¿d¿ka ³ódk¹ po jeziorze Tonle Sap w okolicach Chong Kneas niedaleko Siem Reap udowodni³a mi, ¿e mieszkañcy Kambod¿y plasuj¹ siê w czo³ówce klasyfikacji pood tytu³em "ekstremalne lokum".

Kilkanaœcie minut jazdy tuk-tukiem z wiecznie uœmiechniêtym panem p¹czkiem, jak ochrzczony zosta³ kierowca i oto jest nabrze¿e jeziora Tonle Sap gêsto zaparkowane ³odziami i ³ódkami. Bolesne 15$ od osoby i wsiadamy do jednej z nich aby odwiedziæ zespó³ p³ywaj¹cych wiosek, których ³¹cznie na jeziorze jest 170 (!!!) Wg informacji za³oganta lokalesa w obrêbie odwiedzonych przez nas ¿yje oko³o 7000 osób.
Wystarczy obejrzeæ klip aby zobaczyæ, ¿e p³ywaj¹ce wioski to wcale nic w rodzaju domów przystosowanych do unoszenia siê na wodzie. W znacznej wiêkszoœci to œredniej wielkoœci ³odzie, czêsto o stanie technicznym wzbudzaj¹cym w¹tpliwoœci co do ich mo¿liwoœci p³ywania. Bynajmniej unosz¹ siê na wodzie i zastêpuj¹ dom wbudowany w grunt. We wiosce mo¿na znaleŸæ ka¿de miejsce z normalnej wioski, które oczywiœcie jak wszystko dooko³a p³ywa. Bar z bilardem, sklep, szko³a, ogródek czy z³omowisko to tylko niektóre z miejsc, które przewinê³y mi siê przed oczami podczas zaledwie kilkunastominutowej przeprawie przez to dziwaczne osiedle.
Jak to zazwyczaj bywa, wycieczka koñczy siê w p³ywaj¹cym sklepie dla turystów. Hola, hola! Zanim wszed³em na jego pok³ad musia³em zmierzyæ siê ze swoim panicznym strachem przed wê¿ami, gdy¿ jak okaza³o siê jednym ze sposobów na "one dollar" od turystów to pod³ywaj¹ce ³ódki z dzieæmi, które zamiast kotków lub piesków na szyjach maj¹... wê¿e. Na moje oko pytony conajmniej 1,5 m d³ugoœci ka¿dy. Tak¿e nie wiem czy mia³o to na celu mnie zastraszyæ w myœl misji "daj pi¹taka" czy np. zachêciæ do wziêcia owego zwierzaczka na szyjê i pstrykniêcia sobie fotki. Jakakolwiek by³a ta misja, skutecznie zagoni³a mnie z powrotem do ³ódki aby bezpiecznie udaæ siê z powrotem do cywilizacji.

Pr¹d tam raczej nie dociera, podobnie jak pomoc od pañstwa. Kwotê 15$ od osoby z jakby nie patrzeæ popularnego turystycznie miejsca pobiera jeden pan przy jednym biureczku, jednym s³owem mówi¹c -rz¹d. Kilka o³ówków w cenie 15 z³ do nabycia w p³ywaj¹cym sklepie to te¿ ma³o zachêcaj¹cy sposób na zachête przybyszów do pomocy dzieciakom. Mieszkañcy miejsca zainteresowania plasuj¹ siê jak zwykle gdzieœ na szarym koñcu wyliczanki zysków p³yn¹cych tam wydawa³oby siê nieustannie. Pozostaje tylko du¿y szok i myœl, ¿e tak na pewno nie powinno byæ.

Eat Happy Pizza or go to party. Welcome to Cambodia, One Dollar Country



One dollar, Sir one dollar, one dollar, only one dollar. I jakbym bardzo sie nie staral, wlasnie te 2 slowa od wizyty na granicy po juz czwarty dzien w Kambodzy przewijaja mi sie w uszach najczesciej. Z naciskiem na drugie slowo bedace jednoczesnie nieoficjalna druga waluta w kraju Khmerow.

Komfortowy autobus z klimatyzacja, pilot wycieczki i jedyne 20 km dzielace nas od granicy. Po drodze oferta pomocy w formalnosciach wizowych przez pana pilota. Nikt nie wierzy, ze oplata 20$ nagle urosla do 26$. A jednak. Pieczatka wyjazdowa -one dollar, "badanie" zdrowia polegajace na przystawieniu termometru pistoletu do czola -one dollar, wiza 23$ plus pieczatka wjazdowa -one dollar. Sprobuj odmowic, a Twoj pobyt na granicy przeciagnie sie prawdopodobnie o conajmniej kilkanascie godzin.

Jeszcze kilka dluzszych w autobusie, ktory na ostatnie 5h zamienil sie w inny pojazd bez klimatyzacji i po przystanku na degustacje pasikonika i "zapiekanki" z krewetek poznowieczorowa pora przywitalo nas Siem Reap.

O ile w pierwszej chwili jedynym celem bylo jak najszybsze znalezienie noclegu bez wiekszego skupienia sie na otoczeniu, to juz od wczesnego rana wpadlem w ciezki szok po pierwszym spotkaniu z zyciem na zewnatrz. Okazalo sie, ze zamieszkujemy przy glownej ulicy w miescie. Prosto z wiosek w Laosie, do miejsca przesiaknietego bankami, bankomatami, biurami podrozy, kafejkami internetowymi, restauracjami, sklepami i wszelkimi innymi miejscami, ktorych cel jest jeden -nabyc klienta. Tak jak Laos potrafi wyniesc na wyzyny relaxu, tak Kambodza przez pryzmat "duzego"miasta bardzo predko potrafi uzmyslowic, ze znajdujesz sie w Azji i rzadza tu troche inne prawa.

Tuk-tukarze nie daja spokoju, ale ze upal daje solidnie w kosc, a raczej w skore wiec ostatecznie korzystamy z uslug jednego z nich. Zawozi nas do plywajacych wiosek, o ktorych dalej. Pozniej robimy runde po miescie. Nie brak kontrastow. Drogie hotele, wystawne restauracje, salony spa versus uliczne stragany, wyplowiale parasole, zatloczony dworzec autobusowy.
Szokujacym miejscem bylo odwiedzenie palacu krolewskiego, ktory sam w sobie specjalnie nie zachwycil, za to w jego poblizu rosl rzad kilkunastrometrowych drzew oblepionych "owocowymi nietoperzami" znacznie wiekszymi od tych latajacych w Polsce i o dziwo nie przeszkadza im swiatlo sloneczne.

Wieczorem ozywa nocny market stworzony oczywiscie dla potrzeb turystow gdzie mozna oddac sie rozrywkom handlowania i zakupic jedna z tysiecy "lokalnych"gadzetow. Mozna tez udac sie na Pub Street i zostac zaskoczony przez ilosc i roznorodnosc miejsc, albo zjesc Happy Pizze ;)

niedziela, 9 maja 2010

Disko, ognisko, pola uprawne, dzungla i slonce czyli jak spedzic czas ruszajac na wysp cztery tysiace



Najgoretszy dzien spedzony w dusznym miescie, kilka owocowych szejkow, laotanski masaz i wizyta na dworcu w celu zlapania transportu do Si Phan Don czyli z ichniego na nasze Czterech Tysiacy Wysp polozonych na poludniu kraju graniczacych z Kambodza -kolejnym krajem na mojej trasie.

Pakse przywitalo niesamowitym goracem i pustkami na ulicach, bo w Laos rowniez 3 maja to dzien wolny. Trafilem do "galerii handlowej" z nieruchomymi ruchomymi schodami, minalem kilka swiatyn, doszedlem nad rzeke i miejscowy rynek. Poza tym, ze miasto na tle kraju wydaje sie byc bardziej rozwiniete to nie wyroznia sie niczym nadzwyczajnym.
Kolejny raz zachowuje plynnosc transportu wyruszajac z hotelu, lapiac tuk-tuka, udajac sie na rynek, wsiadam do nastepnego i znajduje sie na dworcu. Jeszcze nie zdazylem wysiasc, a juz wiem ktorym "busem" pojade dalej. Co wiecej po rozeznaniu sie dookola okazuje sie, ze to jedyny autobus na dworcu jadacy w moje miejsce zainteresowania.
Dworzec po deszczu stal sie blotnisty, obok niego znajduje sie targowisko, jak zwykle wszedzie kraza sprzedawcy rozmaitosci. Autobusy stanowia zdecydowana mniejszosc, a transport odbywa sie glownie za pomoca zapoznanych juz wczesniej, przewiewnych i czesto przeludnionych "busikow". Caly czas nie wiem jak ochrzcic ten srodek transportu, ale lokalna nazwa jest ciezka do zapisania i wymowienia, a jest to cos pomiedzy tuk-tukiem i busem.
Kierunek -wyspa Don Det. Po 3 h ograniczonych mozliwosci manewrow nogami wysiadamy na zasmieconym wybrzezu. Zakup biletu przy stoliku pod zadaszeniem i lodka ruszamy do celu.
Wyspa Don Det stala sie najbardziej turystycznym miejscem w rejonie czterech tys. wysp. Wyglada to tak, ze w poblizu linii brzegowej znajduja sie wszystkie bungalowy, restauracje, biura podrozy i sklepy, a w srodku wyspy toczy sie przecietne zycie rolnicze. Wystarczy przejechac kilkaset metrow rowerem zeby wkroczyc w zupelnie inna rzeczywistosc.
Za mostem, ktory laczy wyspe Don Det z Don Khong wyglada to podobnie choc pola uprawne w duzej mierze zastapione sa dzungla. Atrakcyjny do zobaczenia jest wodospad, jest tez plaza nad rzeka. W obrebie wyspy mozliwy jest tubing choc bez barow po drodze stracilo to sens w moich oczach :)
Wieczorem mozna np raczyc sie butelka whisky za 1$, potancowac w reggae barze i zakonczyc noc przy multinarodowym ognisku na plazy posrod innych travelersow przebywajacych aktualnie na wyspie, dzielac sie napojami, wrazeniami i wskazowkami co warto a czego nie w Azji Poludniowo-Wschodniej...

poniedziałek, 3 maja 2010

Lekcja cierpliwosci i przelamywanie strachu czyli wizyta w Kong Lo i jazda na dachu



Do konca nie wiedzialem czy sie na to zdecyduje i zdecydowanie czesc siedzaca mojego ciala nie byla gotowa na taka podroz po rajdzie rowerowym dnia poprzedniego. Jednak po spotkaniu 3osobowej swity z Polski zmobilizowalem sie do kupna biletu na, jak sie okazalo finalnie, 20h podroz 3 srodkami lokomocji. Wszystko to po to aby przeplynac imponujaca jaskinie Kong Lo.

Poczatek byl wspanialy. Obiecany VIP Bus w koncu go przypominal, w rzedzie zamiast 4, byly 3 wygodne fotele, dzialala klima i jestem juz nawet w stanie pominac fakt obiecanej kolacji w formie malego batonika i malej wody ceniac sobie wygodna podroz noca z Luang Prabang do Vientiane.
6 rano to niezbyt zyciodajna pora niedajaca duzo determinacji, zwlaszcza po calonocnej jezdzie na siedzaco. Po krotkiej konsternacji postanowilem isc za ciosem i z bagietka wypchana jakimis cudami, z ktorych polowe ostatecznie wyrzucilem, wsiadlem do autobusu jadacego na poludnie. Wiedzialem tyle co Magda, Asia i Marcin, do ktorych sie przylaczylem. Mamy wysiasc gdzies po drodze. Wypchanym autobusem po brzegi z plastikowymi stolkami dla pasazerow w korytarzu przemierzylismy jakies 5h by znalezc sie na jakims rozdrozu. Nie uwierze juz w plotki o dlugim oczekiwaniu na transport w Laosie, poniewaz nie trzeba nawet go szukac, to transport znajduje Ciebie.
Tym sposobem zasiadamy w "busiku" czyli troche wiekszym tuk-tuku jadacym do Ban Na Hin. Na moj gust wygodnie jechalo by sie nim w 10 osob. Nas jest 17 plus dziecko. Jest mi jednak juz wszystko jedno. Chce tylko dotrzec do celu. W Ban Na Hin transport znow sam nas znajduje i podejmujemy najlepsza decyzje tego dnia decydujac sie na nocleg w poblizu jaskini.
Wyrastajace skaly za polami uprawnymi i wioska, ktora malymi kroczkami zaczyna rozbudowywac baze noclegowa dla turysow odwiedzajacych Kong Lo tworzy oaze spokoju, a w dodatku nasz wyrastajacym w tym miejscu guesthouse wyglada niczym Hilton i jest niedrogi.
W calej okolicy mozna znalezc jedna restauracje, ktora z restauracja ma wspolnego tyle ze sie tak tylko nazywa. Wieczor na relaxie, bo inaczej sie chyba nie dalo :)
Wczesnie rano z niecierpliwoscia niepozwalajaca spokojnie zjesc sniadania idziemy w strone jaskini. Pierwsza bramka 2000 kip, stacja druga oplata za lodke 110 000 kip i juz mozemy isc w kierunku wejscia oblanego sporej wielkosci jeziorkiem. Wyglada imponujaco. Wysoka gora, u podnoza ktorej znajduje sie kilkunastometrowej wysokosci i szerokosci wlot do jaskini. Za chwile juz siedzimy w lodkach napedzanych silnikiem i w towarzystwie 2 "przewodnikow" przeplywamy okolo 10 km szerokimi od kilku do kilkunastu metrow korytarzami. Sklepinie dochodzi czasem do kilkudziesieciu metrow, wiele razy musimy wyjsc z lodki zeby ja przenisc z powodu niskiego poziomu wody. Niesamowita przestrzen...
Nie tracac cennego czasu czekamy na powrotny transport, ktory w niedalekim czasie takze nas znajduje :) Komfortowo, bo tylko w 4 wracamy do Ban Na Hin aby po wizycie na lokalnym ryneczku obfitym w rozne dziwactwa z jaszczurem wlacznie :) znalezc nastepny transport. Przysporzyl mi on niemniej frajdy niz wycieczka do jaskini. Skoro byl wypchany po brzegi, zaproponowalem ze pojade na dachu. Oczywiscie nie musialem nawet powtarzac i uzyskalem zgode i tym sposobem przemierzylismy 50 km do rozwidlenia. Scenariusz ten sam. Natychmiastowa zmiana "busika" i jazda na poludnie. Znow znajduje nas autobus i po jego zatrzymaniu okazuje sie, ze jedzie do Pakse czyli kolejnej destynacji. Jedyne 8h jazdy "pornobusem" jak ochrzcilismy pojazd rozowo wykonczony w srodku i wyswietlajacy tanczace panie w tv, 3h snu na stacji benzynowej oczekujac na jej otwarcie rano i jestesmy. Tym razem zaledwie 16h na przemierzenie okolo 400 km :)

niedziela, 2 maja 2010



Przybywaja tu mlodzi i starsi, a bedac na liscie swiatowego dziedzictwa kulturowego UNESCO, miasto to staje sie jednym z glownych punktow podrozy po Laosie. W Luang Prabang bardziej odnajda sie ludzie ceniacy spokoj, a historyczna przeszlosc miasta zaciekawi pewnie niejednego podrozujacego.

Ja odnalazlem glownie spokoj, przemierzajac to malowniczo polozone miasteczko, w ktorego centrum jednak ciezko poczuc lokalny klimat, gdyz podobnie do Vang Vieng zostalo niemal calkowicie podporzadkowane turystom.
Uratowala mnie informacja o tanim guest housie jakies 10 minut spacerem od historycznego centrum, gdzie widac juz bylo niewielu zachodnich turystow i bardziej dalo sie przezywac klimat zycia Laotanczykow.
Oczywiscie eleganckie restauracje i kawiarnie w miescie i nad otaczajaca je rzeka, plus mnogie biura podrozy i inne instytucje ulatwiajace wizyte z pewnoscia nikomu nie szkodza. Od godziny 18 jedna z ulic zostaje zamknieta a cala jej dlugosc pokrywaja kolorowe stragany nocnego rynku z lokalnymi wyrobami.
Zdecydowanie najlepszym odkryciem byl Bar Utopia mieszczacy sie nad rzeka i wejscie po schodach do swiatyni na wzgorzu, z ktorego widac panorame miasta.
Rowerowym wyczynem byl 30 km wypad do wodospadow. Po drodze zaczepiony przez lokalesa na skuterze, zostalem zaproszony na szklanke wody. Tym sposobem poznalem Somemaya i mialem pierwsza okazje do wizyty w tutejszym domu jednej z okolicznych wiosek. W srodku prosto. Siedzielismy na poduszkach na podlodze pijac zimna, przegotowana wode. W pomieszczeniu 2 lodowki, a jedynym meblem w zasiegu wzroku byla szafka, na ktorej stal telewizor i dvd. Schody prowadzace do gory zapewne prowadzily do czesci sypialnej. Somemay nie ma latwego zycia. Zatrudniony jako kelner zarabia absurdalne 45$ miesiecznie, za co musi utrzymac rodzine, poniewaz stracil ojca, a jego matka nie moze podjac pracy. Jak wielu Laotanczykow jest bardzo otwarty i serdeczny. Wymieniamy sie mailami, a on zaprasza mnie do siebie ponownie.
Docieram do wodospadow. Poza moim rowerem na parkingu nie widze zadnego. Docieram do pierwszego wodospadziku i od razu wskakuje do orzezwiajacej wody. Dalej kolejne, coraz wieksze wodospady, aby w koncu stanac przed kilkudziesieciometrowym strumieniem spadajacej wody. Niestety powrot nie jest tak fartowny i zrywa sie lancuch. Ostatnie 10 km finiszuje jadac tuktukiem. Jeszcze niesamowity shake z owocow i ruszam w droge do jaskini Kong Lo...

środa, 28 kwietnia 2010

Imprezowicze chetnie tutaj przybeda, dla mnie Vang Vieng pozostaje legenda...



Po raz czwarty zabieram sie do rozpoczecia tego posta, ale miejsce w ktorym spedzilem ostatnie trzy dni jest wystarczajaco szalone zeby miec problem z opisaniem go, zdecydowanie warte tego zeby odwiedzic je drugi raz, a do tej pory smialo moge stwierdzic, ze na mapie mojej dotychczasowej wycieczki stalo sie numerem jeden !

Mowa tu o Vang Vieng usytuowanym na polnoc od stolicy Vientiane na tej powolnej drodze prowadzacej do Luang Prabang, w ktorym znajduje sie obecnie.
Do odwiedzenia Vang Vieng zmotywowala mnie szansa sprobowania tzw. tubingu czyli, jak sie pozniej okazalo, najwolniejszego mozliwego przemierzenia rzeki, polegajacego na splywie w dentce od kola.

Dalsza czesc tekstu nie tak latwo skonczyc w tym niesamowicie relaxujacym kraju, gdyz polaczenia z globalna siecia zwana internetem daja wiele do zyczenia.

No, ale bylo to tak. Wysiadajac z autobusu w Vang Vieng na poszukiwania nowego lokum udal sie ze mna Jason -jak sam o sobie mowi kolezka z Hong Kongu. Juz tego samego dnia postanowilismy sprawdzic co dzieje sie w miescinie. Jej podporzadkowanie oczekiwaniom zachodnich turystow przeszlo moje wyobrazenia. Przydrozne stoiska z sandwichami, resturacje wyswietlajace amerykanskie seriale w tym popularny "friends" i w koncu klubowe "naganiaczki" kierujace kazdego przechodnia do, jak sie pozniej okazalo, powszechnie znanego i popularnego tu Bucket Baru, czyli po prostu baru wiaderko :) Krotki spacer ulica miedzy mniej lub bardziej pijanymi, czesto skapa ubranymi imprezowiczami swiezo przybylymi z tubingu, przejscie przez chustajacy sie most nad rzeczka i jest. Bar otoczony rustykalnymi wiatami z bambusa, oswietlony swiatelkami choinkowymi oraz podesty do tanczenia umiejscowione posrodku.
Najwiekszym hitem baru sa oczywiscie wiaderka lokalnej whisky z cola, ktore kazdy za darmo moze wypic miedzy 20:30-21:30, pozniej taka przyjemnosc kosztuje 10 000 kip (ok. 1$) do 22, nastepnie 20 000 kip do 24 i 30 000 kip po polnocy. Barmani to glownie brytyjczycy co tez ma swoj wplyw na klimat muzyczny rodem z angielskich klubow. Poza powszechnie znanymi hitami mozna czesto uslyszec dub step czy drum'n'bass, a calosc tworzy w moich oczach calkiem surrealistyczna kompozycje.

Po kilku wiaderkach i paru godzinach snu, pryszedl czas odkryc uroki tubingu. Zaopatrzeni w detki zostalismy zawiezieni na poczatek splywu. Tam po obu stronach rzeki usytowane zostaly bary, probujace przyciagnac do siebie glosna muzyka nakladajaca sie na siebie co tworzy raczej slaby efekt. Poza tym ktorys z barow wpadl kiedys na wybudowanie wiezy z mozliwoscia zjazdu na linie z zeskokiem do wody, co oczywiscie podchwycila reszta miejsc wiec wszedzie poza napiciem sie mozna zabawic sie w tarzana :) pozniej znow w dentke i powolny splyw w dol rzeki. Trase okolo 4 km z przystankami na napoje chlodzace i skoki pokonalismy w niecale 6h. O ile na poczatku jest to nie lada frajda to po zazyciu nieco adrenaliny splyw staje sie dosc monotonny, a w dodatku na pewnym etapie koncza sie bary wiec pozostaje jedynie podziwianie krajobrazu.

Wielu ludzi nie dociera tu myslac, ze to tylko rozpustne miejsce i tulaczka ulicami przesiaknietego turystami miasteczka. Nic bardziej mylnego. Wystarczy wyjechac z Vang Vieng przez most i przemierzajac atrakcyjna w widoki trase miedzy wioskami po niecalej godzinie mozna dotrzec do niebieskiej laguny obok ktorej znajduje sie jaskinia dluga na okolo 2km. Po orzezwiajacej kapieli i koniecznie wzbogaconym w latarke mozna przemierzyc ciemna otchlan gdzie nie ma ani jednego sztucznego swiatelka ani tez zadnego chodnika.

Wyjezdzajac w druga strone z miasta na rowerach nie mielismy nawet zadnego planu. Ogladajac gory, pola, wioski i lokalnych ludzi dotarlismy do punktu, w ktorym stwierdzilismy ze to juz chyba wystarczajaco daleko. Przypadkowo natrafilismy na wodna jaskinie, ktora eksplorowac mozna bylo na zasadzie poznanego juz wczesniej tubingu czyli siedzac w dentce :) Watpilem nieco w akumulator zawieszony mi na szyi i dajacy prad czolowej latarce, ale obylo sie bez porazenia pradem.

Podsumowujac, Vang Vieng to z pewnoscia miejsce stworzone przez mlodych ludzi, gdzie wsrod niesamowicie relaksujacej okolicy mozna oddac sie szalowi imprezowemu kazdej nocy, co jednak nie przeszkadza nikomu ani niczemu, gdyz kazdy moze uciec tu w spokoj i obcowanie z natura, a lokalesi z pewnoscia nie moga narzekac na brak naplywu pieniazkow.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Podejść do sprawy trzeba bez tzw. spiny, 150 km przejechałem w 4 godziny...



Kolejny raz potwierdza się reguła, że obsługa ruchu turystycznego jest bardziej rozwinięta w krajach biedniejszych. Chyba każda noclegownia jest w stanie zorganizować transport w dalsze miejsce zainteresowania dzięki czemu można oszczędzić sobie tułaczki na lokalny dworzec, na którym też dużo tańszego środka transportu znaleźć nie można.
Zgodnie z tytułem tej treści podróżowanie po Laosie trzeba potraktować ze sporą dozą relaxu, co zresztą zaraz po opuszczeniu miasta obserwować można za oknami autobusu w mijanych wioskach. Na szczęście ziemię pokrywa asfalt tworzący drogę pozostawiającą jednak wiele do życzenia w związku z czym szybka jazda jest tu średnio możliwa. Dochodzi do tego górzyste ukształtowanie terenu i tym sposobem warto uzbroić się w jakąś muzykę podczas mało pośpiesznego poruszania się w tym kraju gdzie egzotyki w każdym wydaniu zdecydowanie nie brak !

niedziela, 25 kwietnia 2010

Duzo spokoju czy niezly chaos? Od 2 dni sprawdzam jaki jest Laos...



Przejazd "mostem przyjazni", poczekalnia na odbior wizy w przerwie na lunch, lokalny busik wypchany po brzegi i jestem. Vientiane przywital mnie standardowym jak na ostatnie dni skwarem, zuchwalymi tuktukciarzami i ogolna dostepnoscia wszystkiego w poblizu.

Do hostelu dotarlem pieszo po uslyszeniu absurdalnej ceny zaproponowanej przez lokalesow. Tam za to mile zaskoczony zostalem cena hostelu czyli 50 000 kip stanowiace okolo niecale 5$ w dormitory tzw. pokoju zbiorowym.
Jako, ze pora jasnosci zblizala sie ku koncowi czym predzej opuscilem 4 sciany w poszukiwaniu wrazen. Mnostwo restauracji i innych rodzaju jadalni, lacznie z ta wygladajaca na pokoj mieszkalny ktora mozna zobaczyc w klipie, sklepy wypchane koszulkami "Lao Beer" po brzegi, guest housy i calkiem standardowy azjatycki street life, to atrakcje ktore spotkaly mnie w centrum Vientiane.
Udalo mi sie dotrzec do muzeum narodowego, ktore nie swieci swoja znamienitoscia w porownaniu z muzeami innych stolic ktore bylo mi dane odwiedzic, w tym takze naszych ojczystych. W dodatku zabroniono robic zdjec. Stadion narodowy nie umywa sie do bydgoskiej Zawiszy, a po zmroku w towarzystiwe burzy niewiele pozostalo do roboty poza zaszyciem sie w swoim lokum.
Rano, po nabytej informacji o ciekawym miejscu, szybkim tempem po sniadaniu wypozyczylem rower i ruszylem w kierunku monumentu, ktory z pewnoscia zasluzyle na uwage. Zlota swiatynia lsniaca w sloncu juz od konca ulicy wyrasta jako najwazniejszy buddyjski obiekt Laosu w centrum miasta. Zdecydowanie warte polecenia i zobaczenia. Nie chodzi tu wcale o glebokie przezycia duchowe choc na pewno i takie mozna doznac w tym miejscu kultu, tylko o sama architekture i owa zlotosc bijaca po oczach :)
Szybki powrot, zimne Lao Beer i nadjezdza srodek lokomocji w nastepne miejsce zainteresowania.
Vientiane dobre jest na 24h...

środa, 21 kwietnia 2010

Przystanek na granicy, która jest rzeką czyli Nong Khai i płynący tu Mekong.



Podwyższona ilość atakujących moskitów, chilloutowy ogródek przy rzece, sporo ludzi z zachodu i Laos po drugiej stronie rzeki -czyli żegnaj Tajlandio, przynajmniej na 6 tygodni.

Podróż tu była strasznie nużąca, a stan techniczny autobusu dużo podlejszy niż naszych wysłużonych "ogorków" spotykanych jeszcze na trasach i jeżdżących jako pksy. Po zmroku dławiący się silnik pośrodku niczego nie wróżył nic interesującego, na szczęście to nie był jego ostatni kurs i udało się dotrzeć do Udarntoni, gdzie miałem się przesiąść w kolejny autobus do Nong Khai. Niestety po 23 już nic nie jeździło, kierowcy tuk tuków i taxówek bardzo szybko wyprowadzali mnie z równowagi bełkocząc coś po tajsku i podając głupkowate sumy pieniędzy więc ułożyłem się na jednej z dworcowych ławek w celu przespania 7 godzin. I tu nagle wyrywa mnie ze snu jeden nawet nieźle władający angielszczyzną i pomimo nieuczciwej stawki jaką zaproponował godzę się na transport. Przyjmijmy, że była to taryfa nocna... Udaje znaleźć mi się tani i trochę obskurny nocleg za który płacę równowartość transportu tuk tukiem z dworca.
Rano prędka akcja u fotografa w celu wykonania zdjęć do wizy i napotykając pewnego Norwega, który po 5 miesiącach pobytu nie może wrócić do Europy przez niejaki wulkan, wsiadamy do autobusu do Nong Khai.
Na miejscu kolejny tuk tuk i ląduję w jak na razie naajprzyjemniejszym miejscu podczas dotychczasowej podróży. Do dyspozycji pokój z moskitierą nad łóżkiem, internet, rowery, restauracja na statku, yoga, masaże i niezły ogródek z widokiem na Mekong.
W oddali widać "Most Przyjaźni" łączący Tajlandię z Laosem i będący najbardziej uczęszczanym przejściem granicznym między tymi dwoma państwami. Dlatego też miastko szybko przystosowało się do zachodnich turystów, co widać już po samych cenach w barach i restauracjach oraz po miejscach specjalnie dla nich przygotowanych, gdzie można zjeść stek z frytkami lub napić się angielskiego cydera.
Świątyń buddyjskich jest także pod dostatkiem, a nawet po raz pierwszy trafiłem na lokalny rynek gdzie można zaopatrzyć się w warzywa, przyprawy, mięso i jego pochodne czy klapki, skarpetki i majtki na straganie obok :)

Tajlandię zdecydowanie określam jako kraj przyjazny turyście i cały czas czułem się jakbym wylądował gdzieś niedaleko, a bezinteresowna serdeczność ludzi jest co najmniej niewiarygodna. Nie bez powodu Tajlandia to po prostu "Kraj Uśmiechów", bo tak tu wyglądają często relacje międzyludzkie. Czas trochę bardziej oderwać się od cywilizacji i podpatrzeć z bliska proste życie ludzkie czego podobno można doświadczyć w Laosie.

Takie zabytki jaki kraj czyli park historyczny w Sukothai



Jedną z niezaprzeczalnych atrakcji przebywania w obcym kraju jest bliskie spotkanie z tamtejszą architekturą. Jeszcze lepiej jeśli jest ona starszej daty, a kiedy można zobaczyć wiele obiektów jednocześnie, a ich skupisko znalazło się na liście UNESCO to na pewno warto! Na pewno nie zawiodłem się odwiedzając park historyczny w Sukothai.

Miasto przywitało mnie już po zmroku, na szczęście udało się obyć bez taxówkarzy oszustów, od których zazwyczaj roi się w pobliżu dworców autobusowych. Dotarłem do przyjemnej miejscówki zwanej Garden House.
Rano, skoro świt czyli o 12 w południe :) kiedy słońce nie dawało żadnych szans, a jedynym chłodnym miejscem był sklep "7 eleven" (najpopularniejsza tu sieć), dotarłem do przystanku "autobusu" tzw. sawng thaew czyli pojazdu zbudowanego z szoferki bez drzwi i nieskozadaszonego wspólnego przedziału dla pasażerów z tyłu z 2 ławkami po przeciwległych stronach wzdłuż pojazdu.
Skutki nieprzespanej nocy uratował ojciec Czerwonego Byka - Czerwony Bizon czyli Krating Daeng występujący w niegazowanej formie oraz butelce jak po syropie, mający w sklepach równie wielu naśladowców jak jego zachodni syn.
Ledwo zdążyłem wysiąść z owego wehikułu i już przyatakowała mnie pani z wypożyczalni rowerów. Jak się już za chwilę okazało to ja w tym przypadku miałem szczęście, a zapożyczony przeze mnie bicykl, mimo roztapiającego upału, okazał się nie byle jakim sprzymierzeńcem.
Park historyczny w Sukothai podzielony jest na 3 części, na których obrębie można podziwiać lepiej i gorzej zachowane świątynie tzw. Wat'y. Ich starość można szacować na XII- XIV w. Połączone są ścieżkami, a wokół jest dużo zieleni i nawet jeziorka. Taki prawdziwy park historyczny po prostu :) Pozostałe części mieszczą się poza starymi murami miasta, wkomponowane są w tereny rolne i do ich zobaczenia niezbędny okazał się rower. Niezbędne okazało się też zimne Leo na ławce przed sklepem po dłuższej chwili jazdy.
O ile jazda po całym parku była nie lada frajdą wśród tych wszystkich staroci kolokwialnie mówiąc to przystosowanie parku pod względem parkowaniajest raczej marne i przed każdą świątynią musiałem przypinać rower do tabliczki informacyjnej skoro już zostałem zaopatrzony w łańcuch z kłódką i kluczyk :)
Do muzeum niestety nie zdążyłem, ominąłem też duuuuuży posąg Buddy nieopatrznie, ale wycieczka zdecydowanie satysfakcjonująca.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Na zewnątrz ponad 30 na plusie, aż klima nie pomagała w autobusie.



Dzień był prędki, zakończony dość intensywnym cięciem moskitów przy pracach multimedialnych.
Niestety odległości w Tajlandii nie pozwalają na połączenia nocne dzięki którym zazwyczaj udaje się nie tracić jasności dnia i zaoszczędzić na noclegu. Udając się do Sukothai musiałem przebyć autobusem 7h, a później jeszcze 1h.
Zauważyłem podczas drogi, że wymioty to chyba jakaś domena tutaj. W ciągu 2 dni już kilka takich przypadków, że zaczynam mieć podstawy do stwierdzenia, że z chorobą lokomocyjną to oni sobie ewidentnie nie radzą. No, ale może miałem pecha po prostu. Co ciekawe ludzie w kilkugodzinną podróż wybierali się na stojąco z powodu braku miejsc. Także regularnie przebudzając się obserwowałem ich napływ, a klimatyzacja nie chciała zbytnio pomagać. Za taką niedzielę to ja dziękuję.
Za brudnym oknem autobusu przez większą część drogi widniała natura. Pola uprawne, łąki, palmy, wszystko to co rośnie w tej strefie klimatycznej i cieszy oko człowieka z innej strefy klimatycznej czyli mnie.
Krótki film z ciekawostkami napotkanymi po drodze i które udało mi się jakimś sposobem uchwycić. Krótki dzień, krótki film, krótki wpis. Dobranoc.

Okazja numer cztery, słonie to były bajery !



Tak więc wczoraj od rana przywitał mnie sztorm uniemożliwiając moją wizytę w Parku Narodowym Khao Yai, gdzie jak już wspominałem liczyłem spotakać któregoś z 200 dzikich słoni zasiedlających to miejsce. Słonia nie zobaczyłem, nie licząc małego wypchanego w visitor center. Były za to tabliczki "beware cobra crossing" i "beware elephant crossing", a także "beware wild animals crossing" umieszczone przy drodze asfaltowej, bo jak się okazało, tylko za pomocą jakiegoś pojazdu silnikowego odwiedziny w Khao Yai miały sens. Była dżungla, odgłosy z niej płynące, egzotyczna roślinność i paniczny strach przed wężem, którego oczywiście i na szczęście nigdzie nie zobaczyłem. Najciekawszym elementem dnia był mój sposób przemieszczania się czyli tzw. autostop. Nie był to jednak taki zwykły autostop.

Kiedy deszcz ustał i nie widziałem już chmur, czym prędzej chwyciłem plecak i przeszedłem na drugą stronę ulicy aby złapać autobus publiczny jeżdżący rzekomo co pół godziny. Jako, że czekać nie lubię to już po chwili wystawiłem rękę. Nie czekając dłużej niż 4 pojazdy zatrzymała się moja okazja. Powiedziałem o kierunku, w którym jadę i hop na pakę, a tam: 4-osobowa rodzinka plus skuter i jakieś tobołki więc zasiadłem sobie na klapie zamykającej trzymając jakiejś belki od środka i ruszyli. Towarzystwo oczywiście zacieszało się z powodu blond białasa w zestawie.
Dotarłem pod bramę parku i podziękowałem. Patrzę, a tam rząd aut czekający przy wjazdowej bramce. Wniosek: inaczej się nie da. Szybko podbiegam, kupuję bilet i sugeruję kierowcy, że jadę z nimi. Kiepski wybór. Na pace kolejnego pick up'a 7 osób więc po raz kolejny nie mam wyboru i siadam na brzegu trzymając się siatki, którą obudowana jest naczepa. Po drodze dwoje dzieci naśladując prawdopodobnie mamę, lub ciocię zaczyna wymiotować i tak mam przed sobą obraz rzygającej 1/3 rodzinki :) Przejeżdżamy tak ponad 20km. Visitor Center. Wypchane zwierzaki, informacja nie mówiąca po angielsku, spacer po dżungli i w perspektywie dalsze kilkunastokilometrowe odległości. Ochoczo wychodzę na jezdnię i wyciągam rękę. Ponownie 4 samocchody i znów sukces plus luksus. Cała paka dla mnie ! Siatki z mango, melonami i innymi nie przeszkadzają mi w rozłożeniu się wygodnie w rogu. Pęd powietrza sprawia, że nieco mi zimno a my dojeżdżamy do najdalszego punktu w parku i odwiedzam wodospad, a raczej wyobrażenie o wodospadzie, który pod koniec pory suchej przypomina bardziej skały. Nie zwlekając do zapadnięcia zmroku przekonany o sukcesie idę łapać stopa z powrotem. Znów się udaje! Po drodze ponownie sam na pace jadąc myślę sobie:
Jest poza sezonem, biały blondyn to musi być dość niepospolity widok w tej porze roku. Teraz z innej strony. Nie ważne czy ktoś jest rasistą czy nie, każdy kiedyś pierwszy raz widział murzyna. I co?? Wooooow + nieumiejętność oderwania od niego wzroku tylko dlatego, że jest innej rasy. W każdym aucie, którym jechały podróżowały także małe dzieciaki, które jak domniemam bardzo wielu białasów na żywo nie widziały. Pomyślcie jaką frajdę musiały mieć widząc podskakującego blondyna na pace "swojej" fury i jaki prestiż w przedszkolu lub szkole z powodu takiej opowieści wśród kolegów :)
Oczywiście należy potraktować ten tekst z małym dystansem, ale bądź co bądź okazję podwózki złapać w Tajlandii no problem !

piątek, 16 kwietnia 2010

Po noworocznym tloku czas odnowy, jade zobaczyc Park Narodowy



Jestem zaspany, a moje mysli wolne prawie tak samo jak tutejszy internet. Skutkuje to brakiem mozliwosci dodania nowej relacji video z dnia wczorajszego oraz zmiana mojej pozycji geograficznej. Przebywam na obrzezach Pak Chong, na drodze prowadzacej do Parku Narodowego Khao Yai. Poza bogactwem flory mozna tam obserwowac okolo 200 dzikich sloni, jak podaje przewodnik Lonely Planet. Zobaczymy...

Po nieprzespanej nocy wczorajszy dzien rozpoczalem pozniej niz planowalem wiec ograniczyl sie glownie do przetransportowania mnie z Bangkoku do Pak Chong. Polegajac na podpowiedziach ludzi wyszedlem na ulice w kierunku przystanku autobusowego. Jakie zdziwienie mnie spotkalo kiedy okazalo sie, ze uliczki oblegane wczesniej tysiacami ludzi uczeszczane sa przez pojazdy i srodki transportu publicznego. Wiec autobus nr 3 jadacy na dworzec Mo Chit znalazlem bez problemu. W srodku klima wiec calkiem klawo.
Dworzec okazal sie nieco bardziej skomplikowany, poniewaz nikt nie pokusil sie o rozkodowanie pisma tajskiego "naszymi" literkami wiec widnialo przede mna mnostwo stoisk, a nad kazdym rozne destynacje zapisane po tajsku. Tu oczywiscie dorwal mnie jeden z naganiaczy dworcowych i zaprowadzil do jakiegos okienka. 5 razy powtorzylem Pak Chong z rozna intonacja i akcentem aby upewnic sie, ze wsiade do wlasciwego autobusu. To samo uczynilem pytajac czy aby na pewno autobus ma klimatyzacje :)
Na schodach czekal juz na mnie mlody chlopaczek w niebieskim wdzianku, ktory o dziwo wiedzial ze jade wlasnie do Pak Chong. Lekko podejrzana wydala mi sie ta cala sytuacja, ale postanowilem wierzyc w ich zorganizowanie.
Udalo sie (lub nie). Wyruszam z dworca autobusem, w ktorym jestem jedynym bialym pasazerem, Dookola stoja inne busy, jeszcze "udekorowane" po obchodach noworocznych.
Po drodze pierwsze spotkanie z sprzedaza obnosna przysmakow na postojach. W tej czesci Tajlandii wyglada na zorganizowana. Wszyscy maja ponumerowane zolte wdzianka i melduja sie u Pani Kierowniczki siedzacej przy tablicy z pisakiem. Co bylo w woreczkach mimo wnikliwej obserwacji -nie wiem, ale zdecydowalem, ze jeszcze nie jestem wystarczajaco przystosowany zeby kosztowac takich specjalow :)
Mijajac pojawiajace sie gorki i fabryki docieram do Pak Chong. Miasto nieduze, z zyciem skupionym wzdloz glownej ulicy. Juz po opuszczeniu autobusu atakuje mnie Pani obslugujaca przydrozne stoisko z jedzeniem. Okazuje sie, ze ma ona swietna propozycje noclegowa. Wole jednak liczyc na swoje informacje. Po uzyskaniu informacji ze czeka mnie wedrowka 7km postanawiam isc. Spaceruje sobie wiec wzdloz glownej ulicy siejac ogolne zainteresowanie wsrod ludzi zajmujacych sie swoimi codziennymi sprawami. Jest poza sezonem wiec widok turysty z plecakiem podazajacego do Parku Narodowego nie jest obecnie zbyt powszechny.
W koncu zaczepia mnie wytatuowany jegomosc na skuterze w popularnych ostatnimi czasy okularach i z welnianym "pierscionkiem" w kolorach rasta. Oferuje pomoc -mysle czemu nie, ale gdy tylko zasiadam z ekwipunkiem na jego motorek on ze skutera staje sie low riderem i moj pomocnik zwatpil. Nagle obok nas przejezdza autobus, ktory on wskazuje jako ten, ktory moze zawiezc mnie do celu. Podejmuje ryzyko. Wsiadam z podobnym efektem jak przed chwila i zaczynamy gonic autobus. Kierowca nie oszczedza osiagow swojej maszyny, a mi przez glowe przechodza wyobrazenia nagle peknietej opony, utraty panowania nad kierownica i nas szurajacych po papierze sciernym wystepujacym tu w postaci nawierzchni drogi. Jednak nic takiego nie dzieje sie i doganiamy autobus. Podziekowuje, zegnam sie, wsiadam i za chwil pare wita mnie moje nowe lokum Greenleaf Guest House. Dookola stacja benzynowa, kilka knajp "karaoke", droga prowadzaca do parku i dosc duzo spokoju.
Ide wiec ujazmic dzikie slonie :)
P.S. Relacja z ruchomym obrazem jak tylko znajde ruchliwy internet.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Ciezko isc suchym niemal na kazdym kroku, dyngus to pestka przy tajskim Nowym Roku!



Moja druga okazja przezyc tu dobe ograniczyla sie do zaledwie kilku godzin spaceru w obrebie moze 4-5 km. O ile na poczatku pelen entuzjazmu wkroczylem do akcji to szybko przekonalem sie, ze potrzeba dosc sporo cierpliwosci zeby uczestniczyc w obchodach Tajskiego Nowego Roku.

Trwajace od 10 kwietnia do dzis swieto niesie ze soba tysiace ludzi, hektolitry wody i kilogramy smarowidla, ktorym mozna bezpardonowo zostac "spoliczkowanym" przez kazdego. O ile nie ma sie zapedow meczennika to po ulicach nie warto chodzic bez wzbogacenia sie w jakis przyrzad festiwalowy. Do wyboru wiadra z woda, masa do smarowania innych lub szeroki wybor pistoletow roznego kalibru. Po obserwacji wydarzen z plastikowego krzeselka streetfoodowego baru na przeciwko mojego lokum ruszylem w poszukiwaniu spluwy. Kaliber 1500 mm (pojemnosci zbiornika) i ok. 80 cm dlugosci uznalem za wystarczajaca bron. Jednak nie wiedzialem z czym przyjdzie mi sie spotkac za kilka krokow. Ledwie zdazylem wydostac sie z bocznej uliczki, w ktorej juz stoczylem kilkanascie batalii i znalazlem sie w centrum akcji. TLUMY ludzi maszerujacych glownie w strone glownej ulicy Khao San oblewajacy sie woda i smarujacy po twarzach. Wszystko okraszone muzyka w przewazajacej wiekszosci okolo hip-hopowej wylatujacej w eter z przydroznych barow i pubow, w ktorych juz od rana trwa impreza. W zasadzie trwa ona juz od 10 kwietnia.
Za sukces uznaje przedostanie sie prawie do konca Khao San tempem tip-topowym, ktore pod koniec zamienilo sie w bardziej-postoj-niz-chod wyznaczajac mi tym samym koniec wycieczki.

Podsumowaniem dnia sa nastepujace doswiadczenia: zgodnie z moim przypuszczeniem czegokolwiek bym nie sprobowal z tajskiej kuchni -jest git, piwo jest drogie, a tajki zdecydowanie potrafia baunsowac, szkoda tylko ze juz w tak mlodym wieku.

Koniec dnia wyznaczyla kleska mojej spluwy, ktorej wysiadla pompa i juz nie mialem z czym ruszyc do ataku. Jakby nie bylo dosc predko wyczerpalem swoje poklady cierpliwosci. Wylaczenie podzialu stref prywatnej i publicznej na pewno nie mogloby potrwac 5 dni...

Najlepsze jest to, ze jutro ruszam dalej, a jeszcze lepsze ze do konca nie wiem na jaki cel podrozy sie zdecyduje. Niech sie dzieje !

środa, 14 kwietnia 2010

Z tego calego amoku w koncu jestem w Bangkoku !



Nowa podroz, nowy cel, nowa idea.
Wlasnie rozpoczela sie moja 55-dniowa "przejazdzka" po 4 krajach Azji Poludniowo-Wschodniej. Zamierzam, oprocz Tajlandii, odwiedzic jeszcze Laos, Kambodze i Wietnam. Wpadlem przy tej okazji tez na pomysl prowadzenia videobloga co by bliskim i osobom zainteresowanym zdawac fajna i bardziej przestrzenna relacje z kolejnych dzialan i przede wszystkim wyprodukowac sobie dosc zacna (w moim mniemaniu) pamiatke. Powyzej mozna obejrzec Pierwsza czesc tej ukladanki. A bylo to tak...

Oczekiwanie jest czyms nie do konca przyjemnym, niesie za soba duzo niepewnosci. Postanowilem skrocic sobie te katorgi rozpoczynajac podroz juz w piatek wizyta w Poznaniu. Tam okazalo sie, ze wspolnymi silami znalezlismy to czego chcial Hitler w popularnej ostatnio przerobce filmu o nim, krazacej na YouTube. Niektorzy pokusili sie nawet o miano ostatecznego tudziez epickiego, a inni bez niezastapionej pomocy mogliby nie dotrzec do celu ;) Jedno jest pewne. Byl to wspanialy poczatek pozwalajacy mi za duzo nie zastanawiac sie nad swoim widzimisiem pojedynczej podrozy na druga strone globusa.

A wiec przebylem trase Poznan -Berlin jadac przyjemniackim ekspresem. Dalej przy Hauptbahnhof zlapalem autobus TXL express i zawiozl mnie na lotnisko Tegel. Jedyne 5h lotu i bylem gotow spedzic noc w Katarze na miedzynarodowym lotnisku w Doha gdzie, pomimo jego fajnosci i darmowego netu, ogolny zarys twarz wiekszosci przypominal filmy o terrorystach. 9h rozrywek w necie, siedzenia na podlodze, siedzenia na fotelu, spania na podlodze i spania na fotelu (takiego lotniskowego bez fukcji wyloz kopyta) i okazalo sie ze moge wsiadac do upragnionego samolotu relacji Doha-Bangkok. Tam po sniadaniu opadlem z sil i zasnalem o dziwo nie korzystajac z napojow procentowych, ktore zawsze ratuja mnie i traktuje je podczas lotu jako funkcje teleportu. Obudzilem sie akurat na lunch, troche za okno i juz ladowanie. Nie zdazylem nawet nacieszyc sie osobistym telewizorkiem wbudowanym w siedzenie poprzedzajacego mnie pasazera z wyjmowanym pilotem-padem sterujacym wyborem filmow, muzyki, gier i nie wiadomo czym jeszcze no bo sprawdzic sie nie udalo...
Mimo przestraszania zamieszkami przez media zdecydowalem sie dotrzec do miasta autobusem komunikacji publicznej. Niestety przez wspomniane dzianie nie wszystkie jezdzily wiec ostatecznie dotarlem do celu opcja kombinowana autobus-taxi-tuktuk, z czego przedostatni zrobil mnie w konia a ostatni oszukal.

Trafilem sobie na tutejszego smingusa, jak sie okazalo poza cala maszyneria pistoletow na wode uzywa sie tu tez jakiejs masy do smarowania innych i samochodow jesli te odmowia podwozki -tak zrozumialem ta akcje w korkach ulicznych. Takze okazalo sie po prostu ze pan taxi drajwer nie chcial pobrudzic sobie autka, bo moj guesthouse miesci sie w centrum zycia nocnego, a pan rikszarz nie wiem czego chcial, ale najwyrazniej wyludzic pieniazka bo wozil mnie w kolko chyba z pol godziny ostatecznie ponoszac pokute i przyjmujac spore ilosci wodnej amunicji oraz masy macznopodobnej na siebie. Niestety ja tez ponioslem pokute za niego, ale tez zalowalem ze moj aparat nie jest wodoszczelny, bo swieto na prawde widowiskowe. Dlugo jednak nie trwalo bo jest 2 w nocy, a juz raczej pusto na ulicach. Z dwojga zlego lepsze pistolety na wode niz kamienie od "czerwonych koszul" jak to sie zwia protestanci.

Teraz juz siedze przy zimnym Chang'u, ktory zreszta predko nabiera dodatniej temperatury mimo wiatraczka majacego ogolnie tu dawac rade, choc przy tej temperaturze (okolo 30) poza klimatyzacja ciezko o komfort chlodku.